Splendor Gedanensis za 2021 r. Najważniejsze nagrody gdańskiej kultury przyznane
Anna Umięcka: Masz ostatnio dobry czas, wystawiasz w Polsce i za granicą, za “Nirwanę” - indywidulaną wystawę w CSW Łaźnia 2 w Gdańsku i w warszawskiej Stolarska/Krupowicz Gallery [wystawy odbyły się w roku 2021] otrzymałaś właśnie nagrodę Splendor Gedanensis, nieco wcześniej - Sztorm Kulturalny Gazety Wyborczej. Takie uznanie na pewno cieszy, ale jak ty rozumiesz słowo sukces?
Agata Nowosielska: Cieszę się bardzo ze wszelkich nominacji, ale sukcesem dla mnie jest to, że mam swoją własną przestrzeń i mogę malować, że mam możliwość uprawiania tego zawodu, bo chciałbym to robić całe życie. Sukcesem jest też to, że mam przyjaciół, bliskich i życzliwych ludzi wokół, którzy mnie wspierają, dopingują do pracy i trzymają za mnie kciuki. Te dwie rzeczy są dla mnie najważniejsze.
Wystawy są dla artysty ważnym momentem, zakończeniem jakiegoś etapu, konfrontacją z odbiorcą. Jakie wiążą się z tym uczucia?
- To jest wielka adrenalina, która bardzo dopinguje do pracy. Na przykład w połowie listopada mam zaplanowaną wystawę indywidualną w Filharmonii Szczecińskiej we współpracy ze Stanisławem Rukszą [od red.: kurator wystaw, historyk sztuki, autor tekstów, wykładowca. Dyrektor TRAFO Trafostacji Sztuki w Szczecinie] i to jest bardzo motywujące. Przygotowuję nowy cykl. Obrazy wykluwają się powoli. Dotyczą anatomii ludzkich złych zachowań, wyparcia, odmowy. Są oparte na prostych gestach, symbolicznych motywach - jak na przykład ten bokser przed rzeźbionymi secesyjnymi drzwiami, jakby chciał bronić domu, przed którym stoi.
Patrząc na ten obraz, intuicyjnie chciałabym się w nim schować, tak bardzo rezonuje z moim utraconym poczuciem bezpieczeństwa, najpierw z powodu wybuchu pandemii, a teraz wojny w Ukrainie, z tym, co dzieje się ze światem.
- Namalowałam też obraz “Odmowa”, pokazuję go właśnie w Helsingborgu. Jest na nim postać, która odpycha się dłońmi. To też jest konotacja do współczesności. Ta wojna rezonuje w pracach.
Jak zareagowałaś na rosyjski atak?
- Pierwsze dwa tygodnie sparaliżowały mnie strachem. Potem zaczęłam poprostu wykonywać swoje obowiązki i starałam się, staram, wspierać Ukrainę - wystawiłam dwie prace na aukcji Stowarzyszenia Arbuz “Sztuka bez granic” i one dobrze się sprzedały [od red.: ta inicjatywa również została nagrodzona tegorocznym tytułem Splendor Gedanensis].
Wracając do inspiaracji, gdzie jeszcze jej szukasz? Zauważyłam literackie tropy, wpływy Grassa.
- Początek sięga projektu Eksperyment Exlibris. Do współpracy zaprosiła mnie Marta Wróblewska z GGM i przygotowałam wtedy kolaż, który odnosił się do “Psich lat” i “Blaszanego bębenka” G. Grassa. Namalowałam krzyk Oskara. Ten przerażający krzyk eksponowany na reklamowym nośniku w Warszawie podczas pandemii miał swój mocny wydżwięk. Teraz, gdy za naszą granicą toczy się wojna, nabrał nowego kontekstu.
Malujesz emocje, a czy inspirowało cię kiedyś miasto?
- Miasto fascynowało mnie na studiach. Realizowałam wtedy dyplom “Masy”, który odnosił się do wielości, do tłumu zamkniętego w mrówkowcach. Teraz pracuję na emocjach. Najczęściej trudnych.
Skąd one przychodzą do ciebie?
- To rzeczywistość rezonuje na malarkę. Ja tylko tłumaczę za pomocą syntetycznego jezyka to, co się dzieje dookoła, że ludzie przeżywają dramaty. Staram się przekazywać uniwersalne treści.
Czyli twoje malarstwo jest rodzajem medium, przekaźnikiem…
- Tak, to jest bardzo trafne określenie.
Czujesz przymus malowania czy musisz się dyscyplinować?
- Mam głód malowania, zawsze. Jeśli mam jakąś przerwę, to wracam z poczuciem winy. Chociaż krótkie przerwy czasami dobrze wpływają na jakość, bo potem więcej działam: kumulą się emocje, przelewają pomysły, jest burza mózgu, maluję seriami.
Pracuję też w Klubie Żak, więc najczęściej do pracowni przychodzę po południu i zostaję do wieczora.
Dlaczego w ogóle zaczęłaś malować?
- Maluję intuicyjnie, to jest mój środek wyrazu. Ktoś inny pisze książki czy eseje, a ja maluję. Komunikuję się za pomocą języka wizualnego. Reinterpretuję rzeczywistość za pomocą syntetycznego języka malarstwa. To, co widzę, tłumaczę na spójny język malarstwa. Jeden obraz wynika z drugiego, kolejny buduje się na podstawie doświadczeń z poprzednim. Często pracuję w cyklach tematycznych lub jak zbiorę grupę obrazów o podobnej tematyce. Tak było w przypadku wystawy “Nirwana”. Obrazy tego cyklu malowałam 1,5 roku.
To był czas pandemii...
- Tak, i wystawę przekładano kilka razy. Był już nawet gotowy katalog, a ja wciąż czekałam na termin wernisażu. Miałam więc czas, by się skupić na obrazach i dlatego wystawa tak wybrzmiała dla niektórych widzów.
Stałaś się wyrazicielką naszych tęsknot, szczególnie za naturą, dużo było w nich nostalgii.
- Wiele osób mówiło mi podczas wystawy, że nie chce z niej wychodzić. Człowiek potrzebuje natury, koegzystuje z jej resztkami, a ja pokazałam pandemiczne, opuszczone przestrzenie, w których zatrzymał się czas. Opuszczone dancingi, złożone ogrodowe parasole nabierały nowych znaczeń - wyrażały się jako dziwadła, straszydła, duchy. Ta wystawa była w pewnym sensie profetyczna. Przepowiedziała to, co się później stało. Malowanie jest trochę mistycznym zajęciem.
Obie te czynności - malowanie i pisanie - są bardzo intymnymi zajęciami. Książki czy obrazy rodzą się w samotności. Czy ważny jest więc dla ciebie kontakt z widzem, odbiorcą?
- Jest kluczowy. To percepcja odbiorcy powoduje, że dzieło zaczyna żyć w obiegu. Nie maluję przecież do szuflady, tylko po to, by ludzie czerpali z nich pokłady emocji czy refleksji. Czasami rzeczy przemilczane, trudne, rezonują z obrazów. Obrazy wręcz krzyczą, chociaż są nieme. To jest właśnie zadanie malarstwa tradycyjnego. Skupiam się więc na tym, by w ramach prostokąta czy kwadratu zawrzeć taką siłę przekazu, która nie wymaga już dodatkowej aranżacji.
Potrzebujesz ciszy do malowania?
- Często maluję przy muzyce, mam mnóstwo płyt z muzyką elektroniczną, ambientnową, ale też dużo klasyki. Lubię “Wariacje Goldbergowskie” Bacha, które dostałam w prezencie, bardzo lubię Julię Holter, Pustki, Enchanted Hunters…
Masz w sobie dystans obserwatora, ale nie zamknęłaś się w pracowni. Po ASP poszłaś na studia kuratorskie. Po co ci ta “druga ścieżka”?
- Chciałam zdobyć wiedzę zakulisową o tym, jak sztukę można pokazać inaczej, nie “od strony sceny”, i jak pracować artystami. Zaangażowanie jakie poświęcam, aby pokazać wystawę innego twórcy wraca do mnie w postaci pozytywnej energii. Ze świeżą głową wracam do pracowni, naszpikowana inspiracjami, energią współpracy, zwłaszcza z młodymi artystami.
Ale chciałam też trochę zmienić środowisko, ponieważ na ASP podchodzi się bardziej emocjonalnie do zawodu, a studenci Historii Sztuki specjalizacji kuratorskiej na UJ byli inaczej merytorycznie przygotowani do pracy: oczytani, mieli pomysły. Wspaniali! A ja zawsze przyjaźniłam się ze starszymi rocznikami, bo z ich dojrzalszym spojrzeniem na świat czułam się lepiej. Do tej pory przyjaźnię się z przynajmniej czterema osobami z tamtych czasów: m.in. z Małgorzatą Drohomirecką, która mieszka od 12 lat w Londynie.
Może utrzymywanie się ze sztuki jest dziś luksusem?
- Mówisz: “luksus”, a ja uważam, że to jest wybór! To wyrzeczenie. Trzeba podjąć decyzję, czy sztuka jest dla autora priorytetem czy nie. Dla mnie jest – chciałabym zawsze to robić. Żyję moimi obrazami. Jestem ich architektem. One ze mnie wynikają, z mojego bycia introwertykiem, ludzkim pustelnikiem. Mają czas zakwitnąć, bo poświęcam im czas.
Masz je w głowie?
- Tak, ale one i tak żyją swoim życiem.
Jowita Żychniewicz “Pod szklanym niebem” galerii Żak. Wernisaż w czwartek, o godz.19