Paula ma 16 lat i cierpi na zespół Asperegra, co oznacza między innymi, że źle znosi wszelkie zmiany: jej świat musi być poukładany, pełen bezpieczeństwa i stabilności. Zero chaosu.
Dlatego od kilku dni jest na tabletkach. Bo mieszkanie jej i jej rodziców we Wrzeszczu ucierpiało w wyniku niedawnej powodzi. Mała zmiana? Tu przeszedł prawdziwy kataklizm, wszystko wywróciło się do góry nogami. Z punktu widzenia Pauli masakra! Woda, która sięgała metra dwudziestu centymetrów zniszczyła meble, sprzęty AGD, jeden z telewizorów. Świat państwa Borysewiczów w jedną noc runął, a teraz powoli go odbudowują. Już drugi raz, bo przeżyli też powódź w 2001 roku.
Teraz Paula wpada do domu przy al. Grunwaldzkiej 148 tylko na chwilę. Rozejrzy się, popłacze, może weźmie jakiś swój drobiazg, który ocalał i jedzie do babci, która mieszka na Chełmie. Byle dalej od tego dramatu, od tego chaosu. A przecież jej tata, Wiesław Borysewicz, zrobi dla ukochanej córki wszystko. Tata jest wytatuowany: dwa najważniejsze tatuaże ma na szyi. Z jednej strony imię żony - Doroty, z drugiej córki - Pauli.
Pan Wiesław jest hydraulikiem. Akurat kończy urlop. Nie, nie nudzi się i nie byczy na plaży. Próbuje odbudować mieszkanie. Przez okno widzi swojego czarnego nissana micrę, który też “popłynął” w powodzi. Teraz to szrot. Z auta już nic nie będzie; teraz trzeba ratować dom. Na początek odnowić ściany.
- Potrzebuję tylko jednego: zaprawy tynkarskiej i ekipy, która ją położy - mówi Borysewicz. - Bo wszystko inne zrobię sam, ale, cholera, akurat tynku kłaść nie umiem.
Pewnie Borysewicz nie spodziewał się, że w jego domu pojawi się prezydent Gdańska Paweł Adamowicz. Niestety okazja kiepska. Adamowicz wizytuje Wrzeszcz, aby przekonać się, jak ludzie radzą sobie po zalaniu; co już zostało zrobione, a w czym miasto może jeszcze pomóc.
Po zalanym domu biegają dwa psy, Aria i Vertes, na parapecie leży kot. Ściany zerwane. Na środku warczą osuszacze. Borysewiczowie przynieśli po dwa z pracy. Jakieś drobiny dobytku - sztućce, ubrania - poukładane na stole, którego może nawet nie będzie trzeba wyrzucać. Prezydent Adamowicz rozgląda się wokół. - Będzie tynk i będzie ekipa, który go położy - obiecuje.
Ekipa ma pochodzić z Gdańskiego Zarządu Nieruchomości Komunalnych (GZNK). Dyrektor GZNK Jacek Łapiński mówi, że ma doświadczenie, bo kilkanaście lat temu, na Śląsku, w Raciborzu, ratował dwa tysiące zalanych mieszkań komunalnych. Wie więc, jak wygląda stan po powodzi i co trzeba zrobić. Miasto będzie musiało wydelegować ekipę, która na co dzień zajmuje się remontami pustostanów. To oni mają położyć tu tynk.
Wiesław Borysewicz opowiada nam, jak feralnej nocy woda w jego mieszkaniu doszła do metra dwudziestu. Część sprzętów zdążył wynieść na klatkę schodową, na piętro, do sąsiadów. - Może pralka i zmywarka będą chodzić, bo lodówka to już na złom - wyrokuje.
Na piętrze siedziały też wystraszone psy i kot, czekając aż woda opadnie. Posłusznie nie ruszały się z miejsca. Teraz też zwierzęta są wystraszone, widząc tyle osób w mieszkaniu: cała miejska delegacja ogląda ruiny po wielkiej wodzie.
Dorota i Wiesław śpią na razie na materacach. Ona też wzięła urlop. Sprzątają, porządkują, suszą. Zrobią wszystko, by ich ukochana Paula jak najszybciej wróciła do domu. Bardzo liczą na pomoc miasta.
Odbudować marzenia
- To pani lokal? - pyta Adamowicz Martę Lisowską.
- Nie! To pana lokal! - odpowiada blondynka. - Wynajmujemy od miasta.
Adamowicz wszedł do zalanego przez powódź zakładu protetyki słuchu (aparaty słuchowe) małżeństwa Marty Lisowskiej i Łukasza Kowalczyka. Wspólnie wynajmują pomieszczenia od miasta przy al. Grunwaldzkiej 148. Straty liczą na co najmniej 180 tysięcy złotych: to zniszczenia pomieszczeń, a także drogiego, specjalistycznego sprzętu medycznego. Niedawno, w marcu, skończyli półroczny remont tego miejsca. Wzięli kredyt na 60 tysięcy, który spłacają. Teraz, jak liczą, będą musieli wydać kolejnych 30 tysięcy złotych na kolejny remont. Pożyczą od rodziny, od znajomych. Dalszej zdolności kredytowej już nie mają. Snują ambitny plan: chcą otworzyć swój salon za miesiąc. Nie mają wyjścia, tak zarabiają na życie.
Adamowicz mówi, że miasto jest w stanie obniżyć, bądź nawet zawiesić im czynsz na czas remontu. Na pewno na miesiąc, być może dłużej. Lisowska z jednej strony się cieszy, z drugiej załamuje: - Miesiąc? To może nam nie wystarczyć - mówi. - Płacimy tu trzy tysiące czynszu, a teraz przyda się każda złotówka. Straciliśmy nasze marzenia, musimy je odbudować. Przyda nam się każda pomoc.
Joanna Tobolewicz z Wydziału Gospodarki Komunalnej UMG w obecności Lisowskiej wysyła sms-a i mówi: - Osuszarki od miasta powinny się tu pojawić za dzień, dwa - obiecuje małżeństwu.
Lisowska żyje teraz fazami: raz załamanie, raz wiara, że wkrótce będzie lepiej. - 9-letnia córka właśnie wróciła z wakacyjnego obozu i jak zobaczyła, co tu się stało, też się załamała - opowiada Lisowska.
Adamowicz przytakuje. Mówi, że rozumie ich sytuację, że miasto im pomoże, bo widzi, że straty są poważne. Kiedy jednak Adamowicz z ekipą wychodzą z pomieszczenia, Lisowska siada na parapecie i płacze. Za dużo emocji i problemów jak na kilka dni.
Powódź porwała srebro
Prezydent obiecuje też obniżki, bądź zawieszenie czynszu dla sklepu komputerowego esc.pl oraz sklepu rowerowego na tzw. Wysepce. Tam również są lokale miejskie. Miasto ma księgować to jako stratę z tytułu zdarzenia losowego, a potem odzyskać te pieniądze od miejskiego ubezpieczyciela.
W sklepie komputerowym pracownicy porozstawiali na podłodze ekrany, zasilacze, piętrzą się zwoje kabli. Właściciel Michał Dombrowski mówi, że taka obniżka czynszu bardzo im pomoże. Więcej życzeń, póki co, nie mają.
W pobliskim sklepie rowerowym pracownicy proszą o pomoc prawną w uzyskaniu ubezpieczenia. Miasto zapewnia, że takiej pomocy udzieli. Adamowicz schodzi do piwnicy: tu wciąż kałuże na podłodze, szlam i przykry zapach. Właściciel wskazuje zamoknięte ramy rowerowe, akcesoria. Mówi, że najprawdopodobniej wszystko pójdzie na złom. W takim razie, jeśli rzeczywiście nie da się tego uratować, w wynoszeniu rowerów z piwnicy do kontenera pomoże ekipa z GZNK.
Wracamy na drugą stronę ulicy. Pracownicy GZNK (miasto ma ich 40) pod okiem brygadzisty Szymona Urbanowicza uwijają się, jak w ukropie. Właśnie posprzątali kolejne podwórko. Staruszka, która to obserwuje, płacze. Ludzie nie kryją emocji.
Tymczasem w zakładzie złotniczym przy al. Grunwaldzkiej 148 Janusz Suchowier pokazuje nam małe złote i srebrne przedmioty, które znalazł po powodzi: są dwa malutkie krzyżyki, jakiś kawałek złota. - Naprawa popłynęła z powodzią - mówi. - Akurat to, co miałem na stole.
Teraz klienci przychodzą z kwitami. Łańcuszek srebrny, 6,05 grama, próba 0,333. - Oddałem im 600 złotych - mówi Suchowier. - Nie mam wyjścia.
- Ten fotel suszyłem własną dupą - mówi brutalnie Suchowier, pokazując na jeden z zalanych mebli. Nie ma tu miejsca na czułe słówka. Gdy dzieje się ludzki dramat, ludzie nie zważają na język.
Adamowicz mówi, że jego obowiązkiem jest zobaczyć na własne oczy, co się wydarzyło i jak można ludziom pomóc. To normalne, że jest wśród tych ludzi. Oni liczą teraz na każdą pomoc. Wizytówki od ważnych osób z urzędu leżą na zakurzonych, zabrudzonych szafkach. Oby te telefony się odezwały. A teraz trzeba otrzeć łzy i wracać do ciężkiej roboty.