Anna Umięcka: Okrągłe urodziny to zawsze okazja do wspomnień. Powspominajmy więc, lecz na początek proszę powiedzieć - co jest dziś panu bliższe - fizyka czy historia Gdańska?
Prof. Andrzej Januszajtis: - Dzisiaj chyba historia Gdańska. Fizyką mniej się zajmuję i raczej z punktu widzenia historii - historia nauki, historia fizyki, fizycy gdańscy… Ale oczywiście fizyka zawsze jest mi bliska, bo kiedyś ją wybrałem.
Ukończyłem Wydział Mechaniczny - konstrukcję samochodów i ciągników. Miałem już przydział do Koszalina do Stacji Pomp w Państwowym Ośrodku Maszynowym, przy jakimś PGR-rze pod Koszalinem. Takie to były czasy - przymusowe przydziały. Ale akurat zwolniło się miejsce na Politechnice Gdańskiej w Katedrze Fizyki i w końcu powiedziałem, że nie będę pracował w zawodzie jako mechanik.
Nawet do prokuratury mnie wzywali, że się nie zgłaszam. Chodziłem tam kilkakrotnie i każdym razem pytałem: “macie tam dla mnie miejsce?” Odpowiedź brzmiała: “nie, ale coś się znajdzie”. Taka przepychanka trwała przez kilka miesięcy, aż mój szef - prof. Adamczewski pojechał osobiście do ministerstwa i załatwił zmianę przydziału.
Potem, cóż... doktorat z fizyki, autorstwo trzytomowego podręcznika "Fizyka dla politechnik", który w pewnym plebiscycie uznano za najlepszy wśród polskich podręczników politechnik.
Założyliśmy też z kolegami nowy wydział - Fizyki Technicznej i Matematyki Stosowanej, który istnieje do dzisiaj. Byłem jego pierwszym dziekanem, przez trzy lata, bo po tym czasie wezwał mnie rektor: “pan jest świetnym dziekanem, ale naciskają mnie, żeby się pan podał do dymisji”. Kto naciska, nie chciał powiedzieć. Dopiero kilka lat temu trafiłem w internecie na wyjaśnienie - była to akcja ministerstwa, żeby usuwać bezpartyjnych.
Fizyka i historia są dla pana ważne, a przecież, o mały włos, a zostałby pan pianistą! Ukończył pan Państwową Wyższą Szkołę Muzyczną.
- Zacząłem uczyć się grać w Lublinie, gdy wojna jeszcze trwała. Miałem 16 lat i to było już za późno. Przyglądałem się nauce moich córek od początku, miały pięć lat i żadnych problemów, a ja każdą trudność musiałem ćwiczyć godzinami. Wiedziałem jak grać, ale palce mnie nie słuchały. W końcu zrezygnowałem, bo jak miałem być kiepskim muzykiem - akurat robiłem doktorat z fizyki - to lepiej uczonym na jakimś poziomie.
Na pana drodze stanęła też polityka.
- Byłem politykiem cztery lata, ale do partii żadnej się nigdy nie zapisałem i bardzo się z tego cieszę. Uważam że partie w parlamencie są koniecznością, ale w samorządzie już nie. W sprawach gospodarczych czy komunikacji każdy radny reprezentuje swoich mieszkańców i nie powinien podlegać żadnej dyscyplinie partyjnej.
Politykę na szczęście pan rzucił, ale miastem, jego historią, rozwojem i architekturą zajmuje się pan do dzisiaj. Skąd ta miłość do Gdańska? Urodził się pan w Lidzie, na terenie dzisiejszej Białorusi, wychował i ukończył gimnazjum w Lublinie.
- Gdańskiem interesuję się odkąd pierwszy raz tu przyjechałem, a na Wybrzeżu mieszkam już 70 lat, w samym Gdańsku - 60, więc mogę się uważać za gdańszczanina. Historią i architekturą interesowałem się od dawna. Moi dziadkowie, z którymi się wychowywałem, dużo podróżowali. Tam zawsze było dużo albumów, przewodników, widokówek. Miałem może siedem, osiem lat gdy, z tych bezcennych pocztówek przedstawiających panoramę miast, wycinałem niebo i wklejałem powstałe widoki miasta do atlasu.
Czasy nie były sprzyjające, przyszła wojna, noc okupacji. Ojciec zginął w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Trafił tu, bo zaraz po wybuchu wojny zaczął coś organizować. Wydał go Polak. Niemcy wywieźli ojca jednym z pierwszych transportów. Miał numer 19 288. Mama została z trójką dzieci bez żadnych środków do życia. Na szczęście uzyskała posadę kucharki i mieliśmy co jeść. W 1943 roku na jesieni zacząłem działać w harcerstwie, miałem zastęp. Ale Rosjanie weszli do Lublina wcześniej, już w 1944, i nasi dowódcy kazali nam po prostu się uczyć. Byliśmy jeszcze tacy młodzi.
Przeniosłem się więc do dobrego sanockiego liceum, zdałem maturę, profilowaną matematyczno fizyczną i przyrodniczą i zdawałem na Politechnikę Gdańska. Z wolnego egzaminu przyjęto 40 osób. Większość, ponad 100 osób na moim wydziale była z różnych organizacji, bądź popierana przez partię, jedyną słuszną. Ja tego nie miałem, więc musiałem zdawać. Przyjęto mnie jako 36, z czego oczywiście się cieszyłem. Dopiero gdy już pracowałem na Politechnice, poszedłem sprawdzić w aktach. Okazało się, że zdałem jako drugi.
Na Politechnice przepracowałem 39 lat. Kiedy szedłem na emeryturę byłem już radnym, przewodniczącym rady miasta pierwszej kadencji.
A architekturą Gdańska interesowałem się od dawna. Latem 1946 roku byłem na obozie harcerskim w Orłowie. Wtedy zdobyłem sprawność przewodnika po Wielkim Mieście. Uczyłem się z przedwojennych przewodników i próbowałem wyłowić to, co dało się rozpoznać wśród tych ruin. Kiedy kilkadziesiąt lat później wprowadziłem się na Stolarską, na której mieszkamy z żoną do dziś, chodziłem po tej ulicy zakrzywionej i przyglądałem się krawężnikom. Tam są rynsztoki, czyli miejsca spływu wody z dachów. Widziałem że są bardzo gęste.
I gdy kursie przewodników wykładowcy mówili sprzeczne rzeczy, a cytując łacinę czy niemiecki popełniali błędy - zacisnąłem zęby i sam zacząłem szukać informacji w bibliotekach, w archiwach. Mogłem potem wiele rzeczy wyjaśnić - i ustaliłem, że na mojej ulicy stały 64 kamieniczki. Dopiero niedawno udało mi się zdobyć kilka zdjęć i mogłem zobaczyć, jak to wyglądało. To był krajobraz niepowtarzalny, jak w holenderskich miastach. Każdy z właścicieli starał się, jak mógł, swój dom odnawiać, ozdabiać.
Na tym polega sedno ducha Gdańska, o którym tyle się mówi - to była świadomość mieszkańców małych domów: 5,5 tysiąca kamieniczek w całym Śródmieściu, z których większość uznalibyśmy dziś za zabytki. O tym się dziś nie pamięta. Żyjemy w czasach, gdzie rekonstrukcję uważa się za grzech śmiertelny, a przecież Ci, którzy odbudowywali Główne Miasto potrafili odtworzyć fasadę z cienia na fotografii i dokonali rzeczy pięknej, którą podziwiają turyści.
Dzięki pana determinacji Gdańsk odzyskał zegar astronomiczny w bazylice Mariackiej (w 1990 roku) i carillon na wieży kościoła św. Katarzyny. Który z tych projektów był trudniejszy do przeprowadzenia?
- Carillon był sprawą międzynarodową. Tutaj największe chyba zasługi ponosi, nieżyjący już, pan Hans Eggebrecht, gdańszczanin zamieszkały po wojnie w Hamburgu.
Bez wyższego wykształcenia, pracował jako portier, choć pochodził z wykształconej rodziny - jego ojciec był inżynierem i dyrektorem wodociągów w mieście. Eggebrecht przyjechał tutaj zobaczyć odbudowany hełm na wieży kościoła św. Katarzyny. Wiadomo było, że carillon z 1908 roku zainstalowano tu po pożarze, na miejscu starego, z czasów polskich, a większość dzwonów jest w Lubece. Eggebrecht zachwycił się odbudową i zaczął działać, żeby dzwony z Lubeki sprowadzić.
W międzyczasie do Gdańska przyjechał Gunter Grass. Poznaliśmy się podczas wspólnego programu w telewizji. Grass przyjechał z własną ekipą filmową, chciał zrobić film i pochwalić odbudowę wieży, a ja wspomniałem mu o dzwonach. Bardzo się tym przejął. Kiedy rozstaliśmy się - życzyłem mu wtedy Nagrody Nobla, co się spełniło [śmiech] - Grass poszedł przed tę wieżę i przed kamerami powiedział: “Patrzycie, odbudowano hełm, tam były dzwony. Te dzwony są w Lubece. One są stąd ukradzione. Mają tu wrócić!” Za to go cenię!
Kiedy z Hansem Eggebrechtem byliśmy na rozmowach u ks. biskupa Kaczmarka, powstał protokół, że w tym jednak przypadku rezygnujemy z powrotu dzwonów na rzecz nowego carillonu. Eggebrecht zaczął działać z taką niemiecką dokładnością. Napisał 3600 papierowych listów do wszystkich wielkich tego świata. Pisał jako Niemiec i gdańszczanin. Powstało międzynarodowe Towarzystwo Dzwonowe (ja też do niego należałem), a on jeździł po świecie i szukał wsparcia. Wymyślono to bardzo pięknie - powstały cariollon jest wielkim symbolem pojednania i hołdem złożonym i ofiarom wojny, i ludziom zasłużonym, którzy ratowali innych w obozach, i świętym karmelickim. A dzwon największy, z napisem “pokój i pojednanie”, pobłogosławił Ojciec Święty.
Na początek to było tylko 37 dzwonów, czyli trzy chromatyczne oktawy. Potem doszły mniejsze, a kilka lat temu największy - dzwon św. Katarzyna. Zawiązało się stowarzyszenie, młodzi ludzie, którzy chcą dzwonić, tak jak w Krakowie. Miałem okazję z żoną 11 listopada 2017 r. uczcić w ten sposób. Na dole szedł pochód, a myśmy dzwonili. Dano nam, litościwie, najmniejszy dzwon, ważący tylko 1 tonę [śmiech], ale to jest świetna gimnastyka.
Panu profesorowi portal gdansk.pl życzy mnóstwo zdrowia, wciąż nowych odkryć architektonicznych i olśnień podróżniczych i wielu lat życia dla chwały Gdańska.
*Andrzej Januszajtis (ur. 18 sierpnia 1928 roku w Lidzie) – fizyk, nauczyciel akademicki, dziekan, prezes stowarzyszenia Nasz Gdańsk, redaktor naczelny, radny miejski i przewodniczący Rady Miasta Gdańska.
Od 1954 r. był pracownikiem naukowym Katedry Fizyki Politechniki Gdańskiej. Tu uzyskał doktorat, a w 1968 r. tytuł docenta. Był uczniem prof. Ignacego Adamczewskiego. Z jego inspiracji Januszajtis opracował i wydał w trzech tomach podręcznik dla studentów „Fizyka dla politechnik”. Pełnił funkcje dyrektora Instytutu Fizyki oraz dziekana Wydziału Fizyki.
Pracę zawodową od blisko pięćdziesięciu lat łączył ze studiami nad historią Gdańska. Wielką popularnością cieszyła się jego pierwsza książka „Z uśmiechem przez Gdańsk” z 1968 roku. Januszajtis to świetny gawędziarz i popularyzator wiedzy o Gdańsku. Z jego inicjatywy i po jego kierownictwem trwają prace nad pełną rekonstrukcją słynne zegara astronomicznego w Kościele Mariackim. Członek gdańskich towarzystw naukowych.
Po 1990 r. włączył się także w działalność społeczną. Został z ramienia Komitetów Obywatelskich tworzonych przez działaczy „Solidarności” członkiem Rady Miasta, pełniąc od grudnia 1990 do czerwca 1994 r. funkcję jej przewodniczącego. Na wniosek wielu towarzystw, Rada Miasta nadała mu 24 stycznia 2002 r. tytuł Honorowego Obywatela. Ceremonia nominacji odbyła się 14 maja tego roku w Dworze Artusa.