Jeśli chcesz tańczyć – tańcz!

Mieszkając w Odawarze miałam w pobliżu pola ryżowe, a z okna widok na Fudżi. A jednocześnie miałam blisko do Tokio. W Gdańsku jest podobnie – z łatwością można przeskoczyć z gwarnego centrum wprost w naturę. Dlatego bardzo dobrze się tu czuję. Ludzie są pomocni, chętnie słuchają, gdy staram się mówić po polsku np. robiąc zakupy. Chciałabym tu zostać. Rozmowa z Sayaką Haruną-Kondracką, Japonką, tancerką w zespole baletowym Opery Bałtyckiej, ambasadorką kampanii Łączy Nas Gdańsk

Aleksandra Kozłowska: - Należysz do tych szczęśliwych osób, które od dziecka wiedziały co chcą robić, gdy dorosną.

Sayaka Haruna-Kondracka: - Rzeczywiście. Zawsze lubiłam tańczyć. W domu bez przerwy tańczyłam – do muzyki z radia, z telewizji. Pamiętam, jak raz wzięłam mamę za rękę mówiąc,: „Mamo, chcę tańczyć”. Gdy miałam pięć lat, mama zabrała mnie do studia baletowego, zaczęłam naukę. Zakochałam się w balecie.

To trudna sztuka i trudna nauka.

- To prawda. Tańczyłam codziennie. W przedszkolu, po zajęciach, gdy wszystkie inne dzieci szły do domu, do przyjaciół, ja zaczynałam trening. Gdy mnie do siebie zapraszały zawsze musiałam odmawiać, bo „mam naukę tańca”. Ale wiedziałam, że to moja pasja, nie wyobrażałam sobie, że mogłabym robić coś innego. Nawet moi nauczyciele zaczęli się martwić – ostrzegali, że bardzo trudno zostać profesjonalistą. Radzili żebym może zajęła się czymś innym.

Kiedy miałam 16, prawie 17 lat pojawiła się „ściana”. Wcześniej wierzyłam, że będę zawodową tancerką, ale pewnego dnia nauczycielka powiedziała mi, że w tej chwili nie jestem jeszcze wystarczająco dobra. Pytała mnie czy naprawdę tego chcę, ja że tak, chcę tańczyć, o niczym innym nie myślę. Dziś widzę, że w ten sposób mi pomogła, bo poczułam jeszcze większą motywację, ale w tamtym momencie było to dla mnie niezwykle trudne. Wiedziałam jedno – chcę tańczyć codziennie, nic innego mnie nie interesuje. Ale moja wiara w siebie się zachwiała.

Co więc zrobiłaś?

- Zaczęłam myśleć, że może jednak lepiej będzie, gdy skupię się na czymś innym. Dużo się uczyłam i zdecydowałam pójść na uniwersytet w Tokio. Stwierdziłam, że będę nauczycielką angielskiego i literatury w liceum. Wybrałam taki kierunek studiów. Zaczęłam naukę, chciałam zdobyć dyplom. Ale jednak coś było nie tak, czegoś mi wciąż brakowało. Mówiłam sobie, że to dobra droga i mogłabym być sobą dalej bez tańczenia, ale cały czas czułam się tak jakbym miała dziurę w sercu. Kiedyś idąc na zajęcia, stanęłam w drzwiach uniwersytetu i po prostu zaczęłam płakać. Poszłam do łazienki, dalej płakałam i płakałam. Nie mogłam już zostać w szkole – wyszłam. Przestałam chodzić na zajęcia. Moja mama zorientowała się, że dzieje się coś niedobrego ze mną. Zrozumiała to. Powiedziała żebym wzięła sobie pół roku wolnego, by odpocząć od szkoły i poszukała w tym czasie czegoś związanego z tańcem. „Jeśli znajdziesz - idź tą drogą. To twój wybór” – powiedziała mi.

Mądra mama.

- Tak. Bardzo mi pomogła. Tak się złożyło, że w tym półroczu był casting do szkoły tańca w Europie. Pierwsza część castingu odbywała się w moim rodzinnym mieście Odawara pod Tokio. Dostałam szansę na wyjazd do Belgii na przesłuchanie. Mama nie miała wątpliwości, że powinnam jechać. Pozwoliła mi zostawić uniwersytet, ufała mi. Mówiła, że jeśli będę chciała dalej studiować, zawsze mogę do tego wrócić. „A teraz jeśli chcesz tańczyć – tańcz.” – powiedziała.

Pojechałaś na to przesłuchanie?

- Tak. I oczywiście nie udało mi się. Nie wiedzialam zbyt dużo o tańcu współczesnym, zawsze uczyłam się baletu, a to co innego. Czułam się bardzo zagubiona, a jednocześnie nakręcała mnie adrenalina. Potem dostałam się do Codarts Rotterdam Dans Academy w Holandii. Było to już po egzaminach wstępnych, i nie było łatwo ale błagałam, tłumaczyłam, że przyleciałam z bardzo daleka, dajcie mi szansę pokazać co potrafię… I udało się.

Dzielna dziewczyna.

- Nie miałam nic do stracenia, musiałam się czegoś złapać, za wszelką cenę. To był mój pierwszy rok za granicą. Nie było łatwo. Szkoła jest 4-letnia, od razu trafiłam na czwarty rok. Wszyscy studenci się znali, wiedzieli jak razem tańczyć, a ja byłam kompletnie z innego kosmosu. Oprócz mnie były jeszcze dwie inne osoby z Japonii, ale też już zadomowione od trzech lat. Tylko ja byłam całkiem świeża w tej grupie, na dodatek nie dogadywałam się zbyt dobrze po angielsku. Wszystko było dla mnie zupełnie nowe. Taniec też był inny – dużo nowych stylów.

Co było najtrudniejsze?

- Improwizacja. Czasem mieliśmy takie zadanie: nauczyciel włącza na 5 minut muzykę, a ty wchodzisz kiedy chcesz i zaczynasz improwizować ze swoją grupą. Ponieważ nikogo nie znałam, nie wiedziałam co robic. Inni świetnie się porozumiewali, wiedzieli jak „czytać” się nawzajem, jak stworzyć spójny ruch. Ale upłynęło trochę czasu, wzięłam udział w kilku projektach, poznałam więcej ludzi, poczułam się pewniej. Pomyślałam, że może spędzę jeszcze kilka lat w Europie. Zdecydowałam, że pojadę do Szwajcarii. Trafiłam do zespołu, który pomagał tancerzom stać się profesjonalistami. Podobało mi się, panowała fajna, rodzinna atmosfera. W pewnym momencie wszystko było tak komfortowe, że straciłam poczucie, że powinnam dalej się rozwijać. Wtedy znalazłam casting do Bałtyckiego Teatru Tańca przy Operze Bałtyckiej. Było to pięć lat temu. Zanim tutaj trafiłam, bardzo wielu moich znajomych pytało, czy na pewno chcę jechać do Polski.

Dlaczego?

- To nie był oczywisty kierunek. Obawiali się, że nie będzie mi łatwo porozumieć się bez znajomości języka. A ja pomyślałam: „Dlaczego nie?”

Następne wyzwanie. Jakie były twoje pierwsze wrażenia w Gdańsku?

- Pusto i cicho (śmiech). Wysiadam z samolotu, północ, pusto, głucho. Wtedy nie było jeszcze PKM-ki z lotniska, nie wiedziałam jak dojechać do centrum. W końcu wzięłam taksówkę.

Przeciętny Polak, gdy słyszy „Japonia”, myśli: samuraje, manga, sushi. Jak jest z Japończykami gdy słyszą: „Polska”?

- Chopin oczywiście (śmiech). Jest bardzo popularny w Japonii, lubimy muzykę klasyczną. Przyznam, że przed przyjazdem tutaj, nie wiedziałam zbyt wiele o Polsce. Na historii uczyłam się o Auschwitz, wiedziałam, że historia Polski jest tragiczna, że w czasie II wojny kraj był bardzo zniszczony. Kiedy więc tu przyjechałam, byłam zaskoczona – to, co zobaczyłam okazało się imponujące. Odbudowane Główne Miasto, Westerplatte, dużo nowoczesnych budynków. Miasto bardzo mi się spodobało. Tym bardziej, że dostałam pracę w Operze. Dziś jestem bardzo szczęśliwa. Po roku poznałam tu mojego męża – Bartosza Kondrackiego, też jest tancerzem w Operze. Razem tańczymy w spektaklach, np. w „Pinokiu” ja byłam kotem, on lisem. Pracujemy może w dziwnych godzinach - najpierw od 10 do 14, potem od 18 do 21. Innym parom mogłoby to przeszkadzać, ale ponieważ robimy to razem, nie ma problemu.

Tu jest mój dom. Gdy wracam do Gdańska z jakiegoś innego miasta, z Warszawy czy Krakowa, tak właśnie się czuję – że wracam do domu. Nie chcę tego zmieniać.

Ślub wzięliście w Polsce?

- Tak. W Siedlcach, rodzinnym mieście Bartosza. Wesele odbyło się w drewnianym domu z wielkim ogrodem, gdzie mogły szaleć dzieciaki. Chcieliśmy żeby to było tradycyjne, polskie wesele, z polską kuchnią i panną młodą w długiej, białej sukni. Najpierw myśleliśmy, żeby podać japońskie jedzenie, ale stwierdziliśmy, że trzeba zaufać polskiemu szefowi i polskim daniom. Ale szef kuchni sam zadbał o narodowe akcenty. Podał białą zupę krem z czerwoną plamą z pomidorów – talerz wyglądał jak japońska flaga. Była też oczywiście zupa w kolorach i wzorze polskiej flagi. Wesele trwało do piątej nad ranem. A jeszcze brat mojego męża zrobił nam niespodziankę – wspaniały fireshow.

Co z twoją rodziną w Japonii? Daleko macie do siebie…

- Odwiedzali mnie kilka razy. Pierwszy raz mama była tu na mojej pierwszej premierze – był to „Sen Nocy Letniej”, gdzie grałam Puka. Przy okazji mama zwiedziła miasto, które bardzo polubiła, poznała nasz zespół, zobaczyła, że dobrze sobie radzę, że jestem bezpieczna… uspokoiła się.

A ty jak najchętniej spędzasz czas w Gdańsku?

- Najwięcej czasu zajmuje mi praca. Gdy mam trochę wolnego, lubię pójść na spacer na plażę, albo w las. Lubię miejsca, gdzie można się zrelaksować, uwielbiam być w otoczeniu przyrody. Mieszkając w Odawarze miałam w pobliżu pola ryżowe, a z okna widok na Fudżi. A jednocześnie miałam blisko do Tokio. W Gdańsku jest podobnie – z łatwością można przeskoczyć z gwarnego centrum wprost w naturę. Dlatego bardzo dobrze się tu czuję. Ludzie są pomocni, chętnie słuchają, gdy staram się mówić po polsku np. robiąc zakupy. Chciałabym tu zostać. W przyszłym roku zamierzam wystąpić o stały pobyt, taką „zieloną kartę”.