PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Są sytuacje, w których nawet straceńcze gesty mają znaczenie

Są sytuacje, w których nawet straceńcze gesty mają znaczenie
Z Krzysztofem Dowgiałłą, architektem, autorem „Ballady o Janku Wiśniewskim”, działaczem „Solidarności” i organizatorem oporu w stanie wojennym rozmawia Maria Mrozińska
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Krzysztof Dowgiałło
Krzysztof Dowgiałło
Fot. youtube / film Instytutu Dziedzictwa Solidarności

Maria Mrozińska: – Poprzez swoje zaangażowanie wpisał się Pan w historię wydarzeń, które w różnym stopniu wpływały na sytuację społeczno-polityczną w naszym kraju. Było to jednak zaangażowanie nieeksponowane, nie domagające się uznania i zaszczytów. Wydaje się, że przychodziło Panu łatwo, bez wahań, niejako naturalnie, na zasadzie: „po prostu trzeba było tak zrobić”.

Krzysztof Dowgiałło: – Bo właśnie czasem po prostu trzeba. Historia tak czy inaczej zawsze w mniejszym lub większym stopniu decyduje o naszych losach. W moim życiu stało się to bardzo wcześnie. Urodziłem się rok przed wojną na Wołyniu. Po wkroczeniu wojsk sowieckich 17 września 1939 ojciec został aresztowany i słuch o nim zaginął. Prawdopodobnie był przetrzymywany w Kijowie. Jego nazwisko figuruje na tzw. ukraińskiej liście katyńskiej, dotyczącej skazanych na rozstrzelanie jedenastu tysięcy osób, przetrzymywanych w więzieniach w zachodnich obwodach Ukrainy i Białorusi. Prawdopodobnie jego szczątki znajdują się w zbiorowej mogile w Bykowni, ale nie zostały dotąd zidentyfikowane.

Oczywiście, wiem o tym teraz, wtedy matka nie wiedziała nic, ale w poczuciu zagrożenia zdecydowała o opuszczeniu Wołynia i wyjeździe do centralnej Polski, też przecież pod okupacją, tyle że niemiecką. Tułaliśmy się po rodzinie i znajomych, by ostatecznie zatrzymać się w majątku brata matki w Oborach pod Warszawą. Matkę też straciłem wcześnie, zginęła w czasie powstania warszawskiego. Wychowali mnie wujostwo.

– Dramatyczna rodzinna pamięć w obliczu przemian ustrojowych w powojennej Polsce.

– W domu rozmawiało się swobodnie, wujostwo nie unikali trudnych tematów, bardzo krytycznie wypowiadali się o ustroju na wzór sowiecki. W takiej atmosferze dorastałem. Po wojnie osiedliliśmy się na Pomorzu, najpierw w Bytowie, potem w Sopocie. Tu rozpocząłem naukę w szkole mieszczącej się przy ulicy Stalina (dziś aleja Niepodległości). Wtedy nie było wiadomo, że osobisty podpis Stalina zadecydował o rozstrzelaniu tysięcy obywateli II Rzeczypospolitej, w tym mojego ojca, ale przecież docierały, choćby skąpe, informacje o zbrodniach sowieckiego dyktatora. W szkole często ustawiano nas  na długim korytarzu, gdzie mieliśmy w skupieniu wysłuchiwać transmisji z różnych moskiewskich uroczystości na cześć Stalina nadawanych przez radio. Po jego śmierci godzinami staliśmy na tym korytarzu, musieliśmy wysłuchać przemówień, żałobnych śpiewów i muzyki. Otrząsałem się z tego, bo było mi to obce i wrogie. Wpływ rodziny pomagał mi dość łatwo rozróżniać, co jest właściwe, a co niewłaściwe z naszego punktu widzenia. Cała moja rodzina  zamieszkała w różnych  stronach Polski, a także za granicą nie akceptowała  narzuconego Polsce systemu.

Nacisk ideologiczny zmalał po tzw. popaździernikowej odwilży w 1956 roku.  W czasie studiów na Wydziale Architektury na Politechnice Gdańskiej  specjalnie go nie odczuwałem. Kadra profesorska pochodziła głównie z politechniki lwowskiej i warszawskiej, niejednokrotnie można było odczuć wspólny nam studentom i wykładowcom krytyczny stosunek wobec poczynań komunistycznej władzy. Profesor Franciszek Otto, współorganizator Politechniki Gdańskiej po wojnie, późniejszy dziekan Wydziału Architektury, umiejętnie trzymał się z dala od polityki.

– Za to polityka nie trzymała się z dala od architektury: był narzucony obowiązujący styl socrealistyczny rodem z ZSRR, potem było funkcjonalnie  zunifikowane budownictwo wielkopłytowe. Nie było za dużo miejsca dla twórczych działań.

– Miałem to szczęście, że wkrótce po studiach legalnie wyjechałem za granicę na zaproszenie rodziny osiedlonej w Londynie. Tam zatrudniłem się w pracowni znanego architekta, później pracowałem jako architekt we Francji, a w końcu w Algierii. Tu już bardziej jako urbanista. Było bardzo łatwo o pracę w mojej dziedzinie. Tak więc pięć lat pracowałem za granicą. To była wspaniała przygoda, nie tylko w kategoriach zawodowych.

– Jak po polskich doświadczeniach oceniał Pan funkcjonowanie społeczeństw w krajach Zachodu, wyłączając Algierię, w której krótko po uzyskaniu niepodległości proklamowano ustrój socjalistyczny?

– Oczywiście natychmiast dostrzegało się lepsze warunki życia, dostępność towarów, których w Polsce ustawicznie brakowało. Nie chcę używać wielkich słów o wolności, demokracji, za którą tęskniliśmy w kraju. Mnie przede wszystkim uwiodła ta zwyczajność życia, bez zastanawiania się nad  tym, o czym i z kim można rozmawiać, a kogo unikać, możliwość pracy ze świadomością, że ocena jej wartości będzie zależała od jakości, a nie przynależności partyjnej.

Natomiast jeśli chodzi o Algierię, być może z racji ponad stuletnich wpływów francuskich, nie odczuwałem tam tak wyraźnie jak w Polsce siermiężności socjalizmu. Niezależnie od kwestii ustrojowych bardzo mi się tam podobało, ze względów geograficznych, klimatycznych. Pokochałem wyprawy na pustynię.

– Nie kusiło Pana, by pozostać za granicą?

– Kończyła  się ważność mojego paszportu. Dalszy pobyt oznaczałby  pozostanie bez możliwości  powrotu. Tego absolutnie nie chciałem. Nie miałem żadnych wahań. Wróciłem do Polski w 1967 roku, w okresie schyłkowego Gomułki, a więc pogarszających się warunków życia i budzącej się świadomości, szczególnie w środowiskach młodych, urodzonych po wojnie. 

Oczywiście, włączyłem się w studenckie protesty w marcu 1968 roku. Ich ośrodkiem w Gdańsku była moja uczelnia, politechnika. Odbył się tam wiec, na którym wygwizdano ówczesnego I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR, Stanisława Kociołka. Na kolejny wiec zwołany na 15 marca 1968 władze uczelni nie zezwoliły. Zakończyło się to wielką, ponaddwudziestotysięczną demonstracją. Władza wystawiła przeciwko nam uzbrojone w pałki oddziały milicji i ORMO ( Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej). Ci ormowcy atakowali nas z większą zaciekłością niż milicjanci.

– Oberwał Pan?

– Szczęśliwie nie. Udało mi się uciec w boczną uliczkę, gdzie wpadłem do pierwszego lepszego domu i dotarłem na najwyższe piętro. Drzwi mieszkania  otworzył mi starszy pan, który gniewnie rzucił: – To im na sucho nie ujdzie! I, prawdę mówiąc, miał rację. Mimo stłumienia studenckiego protestu, mimo późniejszych represji, coś zasadniczo się zmieniło. W społeczeństwie zaczął się jakiś ferment, choć, oczywiście, nie było to zjawisko powszechne.

– Dwa lata później robotnicze protesty na Wybrzeżu zostały krwawo stłumione.

– Komunistyczna władza nie cofała się łatwo. Nie zawahała się w grudniu 1970 użyć ostrej broni przeciwko protestującym. Od początku z bliska obserwowałem  robotniczy protest. Biuro projektów „Miastoprojekt”, w którym wówczas pracowałem, mieściło się na tyłach budynku Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Płonący gmach i rozgrywające się wokół niego wydarzenia mieliśmy niemal na wyciagnięcie ręki. Następnego dnia dotarły wstrząsające informacje o śmiertelnych ofiarach i pacyfikacji Stoczni Gdańskiej. Rankiem kolejnego dnia  padły strzały w kierunku udających się do pracy robotników Stoczni Komuny Paryskiej w Gdyni. Zdecydowałem się tam pojechać. Trafiłem na dramatyczny pochód niosący ciało zabitego młodego człowieka. Ten obraz wywołał wstrząs, wywarł niezatarte wrażenie. Musiałem, tak, musiałem coś z tym zrobić. Tego samego wieczora napisałem „Balladę o Janku Wiśniewskim”. Tak nazwałem tego młodego mężczyznę niesionego na drzwiach w pochodzie protestujących. Nie wiedziałem przecież, jak się naprawdę nazywał. Nazwisko Wiśniewski było popularne i wydawało mi się reprezentatywne dla młodzieży robotniczej. Poprosiłem sekretarkę w gdyńskim oddziale „Miastoprojektu” o kilkukrotne przepisanie tekstu na maszynie, po czym rozdałem wśród kolegów. I tak ballada zaczęła żyć własnym życiem. Oczywiście, tekstu nie podpisałem swoim nazwiskiem.

– Ballada wpisała się w historię, Janek Wiśniewski stał się symbolem uosabiającym wszystkie ofiary Grudnia, jedną z ulic w Gdyni nazwano jego imieniem. Balladę spopularyzował przede wszystkim film Andrzeja Wajdy „Człowiek z żelaza”, choć w wersji filmowej pojawiły się zmiany w tekście.

– To wynik zamieszania z prawami autorskimi. Nawet nie przyszło mi do głowy, żeby o nie zabiegać. Tekst rozpowszechniany był przez całe dziesięciolecie jako utwór anonimowy. Pojawiał się szczególnie w nielegalnych ulotkach i bezdebitowych pisemkach w okolicach kolejnych rocznic grudniowego dramatu. Znali go ludzie ze środowisk opozycyjnych organizujący te rocznicowe obchody. Uczestniczyłem w nich wielokrotnie. Przy tej okazji poznałem zresztą głównych działaczy organizującej się opozycji, przede wszystkim Bogdana Borusewicza. Poznałem też ludzi ze środowiska Ruchu Młodej Polski. Miałem też okazję spotykać się z nimi w Hucie Kalnej, gdzie mam taką chałupkę na letnie wyjazdy. Działacze skupieni wokół Aleksandra Halla spotykali się na plebanii miejscowego kościoła. Wspierał ich proboszcz, ksiądz Stanisław Szarowski. W lipcu 1979 wyznaczyli tam spotkanie założycielskie RMP, które wyśledzili esbecy. Biegali po lesie w dresach udając trenujących sportowców i wyłapywali wszystkich, którzy się tam pojawili. Zatrzymali między innymi moją ciotkę i brata z żoną, którzy nie mieli nic wspólnego z RMP, po prostu przyjechali do mnie.

– A wracając do ballady…

– Jej tekst  po raz pierwszy zaistniał w przestrzeni publicznej w czasie Festiwalu Piosenki Prawdziwej w 1981 roku. Zaprezentowany został przez gdyńskiego pieśniarza, Mieczysława Cholewę, który na tę okoliczność skomponował muzykę. Wtedy został uznany także za autora tekstu i w tej roli wystąpił, kiedy podpisał umowę z producentką filmu Andrzeja Wajdy. Przy okazji zgodził się na zmiany w tekście osłabiające jego wymowę skierowaną przeciwko władzy. W filmie ballada wykonywana jest przez Krystynę Jandę do muzyki Andrzeja Korzyńskiego.

– Sporo zamętu wokół tego tekstu.

– Uporządkowaliśmy go umową sądową z Mieczysławem Cholewą uznającą  moje prawa autorskie.

– Ten tekst napisany został, jak rozumiem, pod wpływem wielkich emocji. Czy to jedyny pański tekst poetycki?

– Wtedy w grudniowy wieczór 1970 musiałem w tych słowach wyrzucić z siebie gniew. Kiedy pisałem o „słupskich bandytach”, czyli milicjantach ze słupskiej szkoły milicji, „krwawym Kociołku, kacie Trójmiasta”, wzywałem równocześnie: „Chłopcy stoczniowcy pomścijcie druha”. A tak w ogóle to zdarzało mi się od czasu do czasu coś pisać, na ogół zresztą w sytuacjach związanych ze stanem emocjonalnym. Tak było na przykład w więzieniu w 1982 roku. Oczywiście, nie ośmieliłbym się określać moich tekstów mianem poezji.

– Przez dziesięciolecie stoczniowcy upominali się o upamiętnienie tragedii  Grudnia ‘70 i śmierci swoich „druhów”. Sprawa wracała przy okazji kolejnych rocznic, aż wreszcie wybrzmiała zdecydowanie w czasie strajku w sierpniu 1980.

– Wiadomość o strajku w Stoczni Gdańskiej obudziła we mnie nadzieję, która umacniała się w kolejnych dniach, kiedy przyłączało się coraz więcej zakładów, aż strajk przybrał masowy, w zasadzie ogólnopolski, charakter. Od pierwszego dnia towarzyszyłem strajkującym pod bramą, a wkrótce potem już jako delegat również strajkującego „Miastoprojektu”, w sali BHP. Byłem przewodniczącym komitetu strajkowego w moim zakładzie.

Kiedy już zorganizował się związek „Solidarność” w „Miastoprojekcie”  zostałem wiceprzewodniczącym, ponieważ poza sprawami ściśle zakładowymi  zajmowałem się informacją i propagandą związkową. Później, po I Wojewódzkim Zjeździe Delegatów Regionu Gdańskiego, zostałem członkiem Zarządu Regionu. Zależało mi na konkretnej działalności, raczej nie włączałem się w wewnętrzne spory, chociaż byłem identyfikowany z tzw. Gwiazdozbiorem  (środowiskiem działaczy związanych z Andrzejem i Joanną Gwiazdami). Z małżeństwem Gwiazdów od dawna łączyło mnie zamiłowanie do gór. Byłem członkiem Klubu Wysokogórskiego, udało mi się zaliczyć parę ważnych  wypraw, także w Himalaje.

– A ta pańska konkretna działalność w związku na czym polegała?

– W drugiej połowie 1981 zaangażowałem się w organizację pomocy zimowej. W tym celu wziąłem urlop z „Miastoprojektu”. Trzeba pamiętać, że wtedy  brakowało wszystkiego, uważałem więc, że rolą związku jest pomóc swoim członkom. Działaliśmy wspólnie z Marią Marusczyk. Wokół tej sprawy zgromadziło się bardzo wielu wolontariuszy, chętnych właśnie do działań przynoszących wymierne rezultaty. Na comiesięcznych ogólnozwiązkowych spotkaniach w siedzibie NOT przy ulicy Rajskiej znowu zaczęło się gromadzić wiele osób wcześniej zniechęconych sporami i podziałami w łonie kierownictwa związku. Byłem przekonany, że taka współpraca w tej czy jakiejkolwiek innej   sprawie służącej ludziom stanowiła zaczątek budowania społeczeństwa obywatelskiego i dlatego była tak bardzo ważna.

– Niebawem okazała się bardzo przydatna w organizowaniu pomocy dla internowanych, więzionych i ich rodzin.

– Byłem tak zaangażowany w sprawy organizacyjne przy tej pomocy zimowej, że przegapiłem poranne przemówienie generała Jaruzelskiego informujące o wprowadzeniu stanu wojennego. W niedzielę 13 grudnia byłem umówiony z Janem Samsonowiczem przed dworcem w Gdańsku. Mieliśmy się zająć odbiorem i rozdzieleniem transportu leków, który miał dotrzeć w ramach zagranicznej pomocy. Janka przed dworcem nie było. Nieco zirytowany pojechałem do Tczewa, gdzie z kolei byliśmy umówieni z panem, który miał pomóc rozwozić leki w różne miejsca magazynowania, gdzie oczekiwali harcerze do pomocy w ich rozładowywaniu. Dopiero tam wysłuchaliśmy tego przemówienia.

– Szok?

– Nie do końca. W czasie I Krajowego Zjazdu Delegatów „Solidarności”  jesienią 1981 wyraźnie odczuwało się narastające napięcie. Podsycały je demonstracyjne pokazy siły ze strony władz, te samochody wojskowe z uzbrojonymi żołnierzami kręcące się w okolicach hali Oliwia, gdzie odbywał się zjazd.

A poprzedniego dnia wieczorem, po spotkaniu w Gdyni, odwoziłem do domu Bogdana Borusewicza. Kiedy zauważyliśmy w pobliżu jakiś podejrzany samochód, Bogdan wysiadł i pobiegł w kierunku pobliskiego lasu. Jak się potem okazało, dzięki temu uniknął zatrzymania. Przed moim domem też kręciło się czterech podejrzanych panów. Poszedłem więc do sąsiada, ale później  zauważyłem, że gdzieś zniknęli, więc wróciłem do domu. Uznałem to za zwykłe, zdarzające się nam dość często, prowokacyjne zachowania wiadomych służb. Rankiem następnego dnia wszystko stało się jasne.

No cóż, rozstaliśmy się w tym Tczewie z zaangażowanymi wolontariuszami wymieniwszy się uprzednio adresami. Ja pojechałem do Gdańska, do stoczni, która ogłosiła strajk.

– Wierzył Pan w jego skuteczność zgodnie z wcześniejszymi wypowiedziami wielu związkowców o niezwyciężonej sile dziesięciomilionowego związku?

– Nie bardzo, nawet przed wprowadzeniem stanu wojennego. Atmosfera się zagęszczała a przecież wiedziałem, że władza dysponuje potężnymi siłami wojska, milicji wspomaganej jeszcze przez ormowców. A związek? Wyłącznie przekonaniem o własnej sile. Tyle, że pochłonięty działaniem po prostu chciałem mieć nadzieję, że do ostatecznego zderzenia z władzą nie dojdzie.  

W stoczni sytuacja wyglądała smutno, właściwie beznadziejnie: mało ludzi, główni przywódcy aresztowani, oddziały ZOMO i czołgi przed bramami. Mimo wszystko uważałem, że powinienem tam zostać z tymi stoczniowcami straceńcami, którzy postanowili zaprotestować przeciwko stanowi wojennemu. Zostałem do pacyfikacji 16 grudnia.

– W poczuciu straceńczej misji?

– Są sytuacje, kiedy nawet gesty mają znaczenie. To właśnie była taka sytuacja. Pilnowałem bramy nr 3 z grupą robotników i studentów, którzy dołączyli do nas ze strajku na Uniwersytecie Gdańskim. Świtem 16 grudnia czołg wyłamał bramę nr 2, podobnie stało się z bramą kolejową od strony Stoczni Północnej, brama nr 3 pozostała nienaruszona. Wraz z naszą grupą ruszyłem na spotkanie zomowców. A potem już wszystko potoczyło się znaną z wielu relacji drogą: zgromadzenie zatrzymanych w Sali BHP, oddzielenie „sił antysocjalistycznych”  od zatrudnionych w stoczni robotników. Zostałem zatrzymany i przewieziony do siedziby SB. Podczas przesłuchania na pytanie: – Co Pan tam robił?, po prostu odpowiedziałem: – Byłem w komitecie strajkowym.

W więzieniu na Kurkowej siedziałem do lata 1982, potem odbyła się rozprawa,  zostałem skazany na cztery lata odsiadki. Później przewieźli mnie do więzienia w Potulicach. Ostatecznie spędziłem w więzieniu około półtora roku. Wcześniejsze zwolnienie zawdzięczam interwencji szkoły, do której uczęszczały moje dzieci, a także Klubu Wysokogórskiego i Stowarzyszenia Architektów Polskich. Ta solidarność i wsparcie przyzwoitych ludzi zachęcały do podjęcia oporu po wyjściu na wolność.

– Tak od razu? Bez wahania?

– Wahań nie miałem, ale musiałem się też zatroszczyć o pracę zapewniającą utrzymanie rodziny, bo oczywiście zostałem zwolniony z „Miastoprojektu”, gdzie przepracowałem piętnaście lat. Z kilkoma kolegami założyliśmy spółdzielnię Twórczość Architektoniczna.

Zacząłem się rozglądać za kontaktami z ludźmi solidarnościowego podziemia. Zaczęło się od Henryka Majewskiego, który spisywał relacje więzionych, właśnie na zlecenie podziemia. Chodziło o relacje dotyczące więziennych warunków, ale także o ocenę postaw więźniów politycznych. Na przykład, w Potulicach dość wyraźnie zarysowały się nieco odmienne postawy między „górą”, to znaczy więźniami umieszczonymi w celach na pierwszym piętrze, a „dołem”, czyli tymi z parteru. Ci z „góry” żyli głównie oczekiwaniem na amnestię, natomiast nam z „dołu” zależało na podtrzymaniu ducha. Organizowaliśmy różne akcje, protesty, uczestniczyliśmy w głodówkach., wydawaliśmy więzienne pisemko „Pilnik”, którego byłem redaktorem. Staraliśmy się także jakoś wykorzystać ten bezproduktywny czas na przykład na naukę języków. Tu przydały się moje językowe umiejętności wynikające z pobytu za granicą.

Za pośrednictwem Henryka Majewskiego złapałem kontakt z Bogdanem Lisem, a później z Bogdanem Borusewiczem. Z czasem znalazłem się w samym centrum zarządzania podziemnym oporem w naszym regionie. Bogdan Lis powierzył mi sprawy finansowe podziemnej Regionalnej Komisji Koordynacyjnej, natomiast po aresztowaniu Bogdana Borusewicza w 1986 roku  przez pewien czas zarządzałem wszystkimi regionalnymi strukturami podziemia. Wynikało to z powierzenia mi tej roli właśnie przez Bogdana Borusewicza na wypadek jego aresztowania. Współpracowałem wtedy blisko z  Lechem Kaczyńskim. Naszą księgową była  pani Ślaska, która rozliczała  wszystkie pieniądze regionu.

Zawsze uważałem, że jedną z najważniejszych spraw jest  rzetelna informacja, która powinna docierać do społeczeństwa i podtrzymywać ducha oporu. Redagowałem biuletyn „Gryps”. W ogóle sporo nielegalnej „bibuły” udawało  się wydawać. Naturalnie zależało to od sprawności zakonspirowanych drukarń.  Współpracowałem z wieloma świetnymi drukarzami i zarazem organizatorami  tych drukarń. Bronisław Sarzyński z nauczycielskiej „Solidarności” okazał się genialnym mechanikiem, samodzielnie zbudował maszynę drukarską ze składem ołowianym. Sam drukował i wydawał niezależne pisma. Podziemną drukarnię, w dosłownym znaczeniu tego słowa, wybudował Andrzej Fic pod specjalnie wykupionym w tym celu lokalem w Rumi Janowie. Nigdy nie została wykryta. Podobnie było z drukarnią w Oliwie przy ulicy Piastowskiej. Lechosław Witkowski stworzył zamaskowaną drukarnię w piwnicy pod piwnicą. Drukował tam wiele pism podziemnych, między innymi: „Gdańsk”, „Tygodnik Mazowsze”, „Przegląd Polityczny” a także bezdebitowe książki. Esbecy coś tam wywęszyli, wkroczyli z nakazem rewizji, sprawdzali też piwnicę, ale tej pod nią nie znaleźli. Współpracowaliśmy też z drukarzami z portu i Centrum Techniki Okrętowej.

Ważne były też spektakularne wydarzenia budzące powszechną radość. W tych celował Witold Marczuk. Organizował akcje rozwieszania transparentów „Solidarności” nad głównymi ulicami Gdańska. Z jednym z nich, zawieszonym na trakcji wysokiego napięcia, służby długo nie mogły się uporać. Podobnie było z głośnikami przekazującymi w czasie pochodu pierwszomajowego całkiem niewłaściwe treści, dalekie od zalecanego w pochodzie manifestacyjnego poparcia dla partyjnej władzy. Wielką radość wzbudziło zachowanie zomowców, którzy po znalezieniu głośnika, tłukli go pałami, a ten wciąż nadawał. Ludziom potrzebna była ta radość, ten śmiech z poczynań władzy w tamtym mrocznym czasie. To podnosiło na duchu.

– A co na to funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa? Czyżby przeoczyli pańską wielostronną aktywność?

– Naturalnie nie byli tak świetnie zorientowani w działaniach opozycji, jak usiłowała to przedstawić rządowa propaganda ustami rzecznika Jerzego Urbana. O mnie jednak nie zapomnieli. Zostałem ponownie aresztowany w 1985 roku. Tym razem to był krótki, choć dosyć uciążliwy pobyt w więzieniu. Siedziałem w celi z recydywistami, z których jeden bardzo starał się utrudnić mi życie. Przesłuchania nie były zbyt uciążliwe, bo z miejsca wziąłem wszystko na siebie. W ręce esbeków w czasie rewizji wpadła kartoteka zawierająca spis osób  wymagających pomocy. Znajdowały się w niej wpisy dokonywane przez różne osoby, a więc wyraźnie różnymi charakterami pisma. Na pytanie  przesłuchującego: – Kto to pisał?, odpowiedziałem: – Wszystko ja. Odczepili się i ostatecznie objęła mnie amnestia. Wyszedłem jeszcze bardziej zdeterminowany do działania i chyba to skłoniło Bogdana do desygnowania mnie na swego zastępcę na wypadek jego aresztowania.

– W społeczeństwie jednak słabnie determinacja do działania: coraz mniej liczne protesty, wyraźne zmęczenie codziennymi trudami życia. Było to zresztą wyraźnie widoczne w czasie niezbyt licznego strajku w maju 1988 w Stoczni Gdańskiej.

– Byłem wtedy w stoczni. To był smutny strajk, można powiedzieć, że bez koniecznej energii: mało ludzi, mizerne poparcie ze strony innych zakładów, agresywna postawa wyższej kadry stoczniowej. Wielu spośród tej kadry zorganizowało się w jakieś niby oddziały. Chodzili po stoczni w hełmach wyposażeni w kije. Mediacja mecenasa Siły-Nowickiego pozwoliła na honorowe zakończenie strajku demonstracyjnym wyjściem ze stoczni. Natomiast zupełnie inna atmosfera towarzyszyła strajkowi w sierpniu 1988.

1989, wiec przedwyborczy Solidarności w Rumii, od lewej: Szymon Pawlicki Pawlicki, Krzysztof Dowgiałło i Czesław Nowak
1989, wiec przedwyborczy Solidarności w Rumii, od lewej: Szymon Pawlicki Pawlicki, Krzysztof Dowgiałło i Czesław Nowak
Fot. Leonard Szmaglik / KFP

– Wtedy odzew był znacznie większy, choć konsekwencje tego strajku w postaci decyzji o rozmowach okrągłego stołu do dziś budzą kontrowersje.

– Uważam, że była to decyzja oczywista i jedynie właściwa. Kiedy się okazało, że rysuje się sytuacja, w której komunistyczna władza gotowa jest do ustępstw, należało wykorzystać ten moment. My, opozycja, byliśmy wyczerpani do granic możliwości, a oni, władza, też nie bardzo widzieli przyszłość przed sobą. Sytuacja międzynarodowa była sprzyjająca. Owszem, kontakty z tą władzą to była ryzykowna gra, ale trzeba było podjąć to ryzyko.

Jeszcze przed rozpoczęciem obrad w grudniu 1988 krajowe struktury „Solidarności” (wchodziłem w skład Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej jako przedstawiciel naszego regionu) zadecydowały o powołaniu Komitetu Obywatelskiego przy Przewodniczącym NSZZ „Solidarność” Lechu Wałęsie, później przekształconego w Komitet Obywatelski „Solidarność”. Po podpisaniu porozumień okrągłostołowych dotyczących przede wszystkim wyborów parlamentarnych wyznaczonych na 4 czerwca 1989 komitet przekształcił się w ogólnopolski ruch zmierzający do zmian ustrojowych w Polsce. Czas gonił, trzeba było zorganizować i przeprowadzić kampanię wyborczą,

– … w której wystartował Pan jako kandydat na posła.

– To był bardzo gorący czas. I ogromne zaangażowanie ludzi bezpośrednio związanych z kampanią i wielu osób bezinteresownie zgłaszających się do pomocy. Wygraliśmy. Wzięliśmy wszystko, co było możliwe zgodnie z ustaleniami okrągłego stołu.

– Ale to wszystko w sejmie kontraktowym oznaczało tylko 35 procent miejsc dla posłów z solidarnościowego Komitetu Obywatelskiego. Jak Pan ocenia pracę tego kontraktowego sejmu?

– Muszę przyznać, że ci posłowie z poprzedniego układu starali się współpracować i wykazywali jakąś chęć działania dla dobra kraju. Oczywiście, nie zapominali o własnych interesach. Przede wszystkim starali się uwłaszczać na zarządzanych przez siebie instytucjach. W tej sprawie popełniliśmy sporo błędów. Trzeba też podkreślić, że był to sejm naprawdę wytężonej pracy a nie pustosłowia. Osobiście tak poważnie traktowałem swoje obowiązki związane z pracą w Komisji Polityki Przestrzennej, Budowlanej i Mieszkaniowej, że nie starczyło mi czasu, by zabiegać o swój elektorat, więc nie zostałem wybrany na kolejną kadencję. Zresztą absolutnie tego nie żałuję, bo później nastąpiły podziały partyjne, a mnie zupełnie nie interesowały zabiegi o umieszczenie na właściwym miejscu na partyjnej liście kandydatów do sejmu.

– Swoją partyjną przynależność zakończył Pan na Unii Wolności. Dlaczego?

– Wcześniej należałem do  ROAD (Ruch Obywatelski Akcja Demokratyczna), który wszedł w skład Unii Demokratycznej, po połączeniu z Kongresem Liberalno-Demokratycznym przekształconej w Unię Wolności. Potem nie interesowała mnie już działalność partyjna, bo wykształciły się partie wodzowskie. Żałuję tylko, że „Solidarność”, ta dla której starałem się angażować, nie zwinęła za radą Lecha Wałęsy swoich wolnościowych sztandarów i nie przekształciła się w zwykły związek zawodowy pod jakąś inną nazwą. Dziś, niestety, pełni nader dwuznaczną rolę polityczną.

 

Luty 2022