PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Dorastałem do gdańskiej tożsamości

Dorastałem do gdańskiej tożsamości
Z Jackiem Starościakiem, pierwszym prezydentem Gdańska (10 VII 1990-30 VI 1991) wybranym przez Radę pochodzącą z wolnych wyborów samorządowych rozmawia Maria Mrozińska
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Jacek Starościak

Maria Mrozińska: – Jesteś gdańszczaninem z urodzenia. Jak odczuwasz tę swoją gdańskość?

Jacek Starościak: – Urodziłem się w 1947 roku. Rodzice przybyli do Gdańska jesienią 1945 roku. Wybór Gdańska nie był przypadkowy, wiązał się z zawodem ojca. Jako chirurg  podążał w ślad za swoim mistrzem z Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, profesorem Kornelem Michejdą. Przez pierwsze powojenne lata rodzice mieszkali na terenie Akademii Medycznej. Moje dziecięce wspomnienia wiążą się z zapachem lizolu, widokiem zielonego poniemieckiego linoleum na korytarzach szpitalnych i oczekujących na tych korytarzach ludzi.

Gdańsk z moich najwcześniejszych lat znałem mniej więcej do krańca ulicy Elżbietańskiej i do Hali Targowej. Miasto było tak zrujnowane, że właściwie nie chodziło się tam. Z czasem rozszerzały się moje kręgi poznawania, najpierw najbliższego otoczenia, czyli obecnej dzielnicy Aniołki, która jeszcze wtedy takiej nazwy nie nosiła. Przez wiele lat nie zdawałem sobie sprawy, że dzielnica ma taką piękną nazwę pochodzącą od kościoła św. Michała i Wszystkich Aniołów Bożych, który stał w miejscu obecnego posadowienia czołgu przy alei Zwycięstwa. Później, kiedy już chodziłem do  I Liceum Ogólnokształcącego w Gdańsku, siłą rzeczy krąg moich zainteresowań samym miastem i jego historią znacznie się poszerzył.

– Liceum ukończyłeś w połowie lat sześćdziesiątych. „Jedynka” uważana za jedną z najlepszych szkół, w późnych latach siedemdziesiątych stała się kuźnią młodych środowisk opozycyjnych. Czy już wtedy, kiedy do niej uczęszczałeś, wyróżniała się otwartością, budziła zainteresowania uczniów sprawami społecznymi, nie wspominając, oczywiście, o polityce?

– Kiedy byłem w dziesiątej klasie, wybrano mnie przewodniczącym szkolnego samorządu. Za mojej samorządowej kadencji szkoła otrzymała patrona (został nim Mikołaj Kopernik) i sztandar. Przejmowałem go jako przewodniczący samorządu z niespodziewanym wzruszeniem. Przy wszelkich ograniczeniach ówczesnego czasu dostrzegłem jakiś sens w społecznym zaangażowaniu wykraczającym poza naukę, sport, sprawy prywatne.

– Rodzice lata młodości spędzili w Wilnie. Z pewnością zachowali sentyment do tego utraconego miasta i powracali do wspomnień z nim związanych. A ty jako nastolatek, maturzysta, czułeś się w pełni gdańszczaninem?

– Nie tylko rodzice, ale i dalsza rodzina, a także najbliżsi znajomi, byli z tego wileńskiego kręgu. Dla mnie poznawanie Gdańska było wtórne w stosunku do identyfikacji z Wilnem. Atmosfera, w której wzrastałem, była atmosferą wileńską. Myślę o spotkaniach rodzinnych, towarzyskich, a także kontaktach zawodowych rodziców. Profesura ówczesnej gdańskiej Akademii Medycznej pochodziła przede wszystkim z Wilna. Moja identyfikacja z Gdańskiem następowała bardzo powoli. To było tak jak z dorastaniem.

– A był jakiś moment przełomowy?

– Moja pełna identyfikacja z Gdańskiem nastąpiła w marcu 1968 roku. Oczywiście, byłem świadom opresyjności systemu. W domu słuchało się Radia Wolna Europa, w rozmowach w środowisku rodziców posługiwano się w zasadzie otwartym tekstem. Krytycyzm wobec systemu był widoczny, ale  wiedza dość ograniczona. Nie było przecież jeszcze wydawnictw bezdebitowych.

Byłem na III roku Politechniki Gdańskiej. Jak to zwykle studenci, skupieni byliśmy na nauce, rozrywkach, podrywaniu dziewczyn, a tu nagle wydarzyło się coś przekraczającego nasze wyobrażenia, coś  co rodziło i potrzebę, i poczucie wspólnoty. Jakkolwiek oczy były zwrócone przede wszystkim na Warszawę, to skala wydarzeń marcowych w Gdańsku, a przede wszystkim ich konsekwencje, co dziś podkreślają historycy, zaważyły na dojrzewaniu gdańszczan, na moim na pewno.

12 marca, po słynnym wiecu w holu Politechniki Gdańskiej, wieczorem w studenckim klubie „Żak” (wtedy przy Wałach Jagiellońskich) odbywało się spotkanie studenckiego aktywu z ówczesnym ministrem spraw zagranicznych, Adamem Rapackim. Wyróżniał się on spośród struktury pezetpeerowskiej pewnym swoistym rodzajem społecznego zaufania, myślę, że niekoniecznie zasłużonego. W każdym razie pojechaliśmy tam z przyjacielem i sąsiadem Stefanem Janikiem. Nie liczyliśmy, że wejdziemy do środka, nie należeliśmy przecież do ówczesnych studenckich aktywistów. Spotkanie się skończyło. Na zewnątrz, gdzie staliśmy, tłum studentów, ale nie tylko, byli też młodzi robotnicy. Rozległy się okrzyki: „Rapacki na balkon!”. Nie wyszedł.

Tymczasem tramwaje jadące spod dworca i skręcające w stronę Siedlec zatrzymały się i zablokowały zgromadzonych pod „Żakiem”, a w naszą stronę ruszyły oddziały milicji. Wskoczyliśmy do jednego ze stojących tramwajów, do których schroniła się też niewielka grupa uciekających. Rozpoczęła się szarpanina; otwieranie drzwi przez milicjantów, wyciąganie tych najbliżej stojących, nasz opór. Mam w oczach taki dziwny obraz: przestrzeń pomiędzy budynkiem „Żaka” a stojącymi tramwajami usiana zgubionymi w czasie ucieczki butami i damskimi torebkami. Kiedy zdecydowaliśmy się opuścić tramwaj i ruszyć w stronę domu, przed budynkiem Komitetu Wojewódzkiego PZPR (dziś siedziba Prokuratury) oberwałem pałą, bezpośrednio na własnej skórze odczułem opresję systemu.

15 marca rozegrały się w Gdańsku najbardziej dramatyczne wydarzenia.  Zwołany na ten dzień wiec został odwołany ze względu na brak zgody władz Politechniki. Wyszliśmy na ulice, wokół tłumy młodych ludzi. Historycy uważają to nielegalne zgromadzenie za najliczniejsze w czasie wydarzeń marcowych. Wzdłuż alei Zwycięstwa stały „suki”, do których milicjanci ładowali zatrzymanych. Wraz ze Stefanem Janikiem uznaliśmy tramwaj za bezpieczne schronienie i jeździliśmy w tę i z powrotem od Morskiej (dziś Do Studzienki) do opery. Obróciliśmy tak ze trzy razy. Tuż za przystankiem „Politechnika” tramwaj został zatrzymany, milicjanci otworzyli drzwi i zaczęli wyciągać stłoczonych w nim ludzi, bili przy tym, gdzie popadło. Mam przed oczami człowieka kurczowo trzymającego się uchwytów przy drzwiach, pobitego do krwi i ostatecznie oderwanego od tych uchwytów, wleczonego do „suki”. Narastało we mnie ogromne poczucie krzywdy i niesprawiedliwości, a równocześnie tęsknota za światem wolnych ludzi.

Krążyły opowieści, że z balkonu konsulatu Królestwa Szwecji, który wówczas mieścił się w pałacyku Uphagena, pracownicy placówki sfilmowali przebieg wydarzeń i przekazali nagranie na Zachód. Podobno było to przyczyną starań władz polskich o likwidację placówki, co zresztą stało się w 1971 roku. Próbowałem to potwierdzić wiele lat później, kiedy byłem na placówce dyplomatycznej w Sztokholmie. Niestety, nie udało mi się. Chyba niewystarczająco się starałem, zajęty rozlicznymi sprawami.

– Marzec 68’ był dla Ciebie bolesnym, ale i kształtującym tożsamość doświadczeniem, a dwa lata później Gdańsk i Gdynia stały się areną jeszcze bardziej dramatycznych wydarzeń…

– W grudniu 1970 w trakcie zajęć na Politechnice nagle do sali wykładowej wkroczył rektor, profesor Janusz Staliński i obwieścił, że zajęcia są  przerwane. Sam Magnificencja. Dziwne.

Mieszkałem przy alei Zwycięstwa, ruszyłem więc pieszo do domu. Słyszałem narastający od strony Wrzeszcza coś jakby grzmot. Okazało się, że to nadjeżdżające pojazdy opancerzone. Oczywiście, nie poszedłem do domu, a ruszyłem za nimi w stronę Gdańska. Udało mi się dojść do połowy Błędnika.

Tam już stał spory tłum, chyba kilkaset osób dotarło do tego miejsca wiedzionych, jak sądzę, nie tyle ciekawością, ile raczej nie do końca uświadomioną potrzebą uczestnictwa w czymś  bardzo ważnym. Tak właśnie czułem i czułem też więź, wspólnotę ze zgromadzonymi ludźmi. Stwierdziliśmy, że nie ma sensu stać dłużej w tym miejscu, oczy łzawiły,  narastał huk wystrzałów, ruszyliśmy więc dość dużą grupą w stronę Góry Gradowej, skąd  widać było wszystko jak na dłoni. Płonął budynek Komitetu Wojewódzkiego PZPR, podlatywały helikoptery, po drabinkach wspinali się ewakuowani pracownicy.

Po zejściu z góry przeszedłem przez tory i znalazłem się na ulicy Rajskiej. Jacyś ludzie rozbijali szyby sklepów i wynosili futra oraz telewizory i radioodbiorniki. Nie wiem, co to byli za ludzie, potem pojawiła się opinia, że była to ubecka prowokacja. Czy tak było, nie wiem.

– Potem przyszedł czas żałoby, przekazywanych informacji o nocnych pogrzebach ofiar, dramatycznych podsumowań, publikacji listy ofiar, zresztą do dziś wielu twierdzi, że niekompletnej.

– My gdańszczanie (wtedy już w pełni utożsamiałem się z moim miastem) staliśmy się jakby dojrzalsi, bardziej świadomi. Pamiętam reakcję brata mojego dziadka, profesora Uniwersytetu Warszawskiego, piłsudczyka, uczestnika wojny polsko-bolszewickiej 1920. Odwiedziłem go kilka miesięcy po tragicznym Grudniu. Z niedowierzaniem słuchał moich opowieści o tym, co widziałem na własne oczy. Przekonała go dopiero udostępniona przeze mnie relacja zamieszczona w „Głosie Wybrzeża”, bądź co bądź organie KW PZPR.  Była to relacja dość rzetelna, choć nie bez wątków propagandowych. Poza Gdańskiem ten numer gazety był niedostępny.

Ten piłsudczyk, człowiek bez złudzeń co do panującego systemu, wstrząśnięty powiedział: to nie do uwierzenia! A my to przeżyliśmy.

– I trzeba było żyć dalej. Nadeszła dekada Gierka.

– Właśnie. Z jednej strony niezgoda na system, ucho przy radiu Wolna Europa, a z drugiej konieczność zapewnienia jakichś warunków do życia, szczególnie, że w 1971 roku ożeniłem się, a w 1973 urodziła się nasza córka Kasia. Jednak świadomość uczestnictwa, choć biernego, w tak dramatycznych wydarzeniach tkwiła we mnie na tyle głęboko, że po latach zdecydowałem się je opisać w książce „Wspomnienia gdańszczanina”.

– Poza dramatycznymi wspomnieniami wiele miejsca poświęcasz Gdańskowi jako miejscu zakorzenienia, a jeszcze dokładniej Wielkiej Alei Lipowej.

– Tak, przecież książka, którą poświęciłem historii mojej rodziny, nosi tytuł „Aleja Zwycięstwa 38”. Jako dojrzały człowiek po latach i wielu doświadczeniach zawodowych, dzięki którym odwiedziłem różne kraje, po tych wyjazdach i powrotach, wciąż w to samo miejsce, gdzie mieszkałem blisko sześćdziesiąt lat, zdałem sobie sprawę jak ważne jest to miejsce. Aleja Zwycięstwa i dzielnica Aniołki to takie szczególne miejsce, nie jest to Gdańsk i nie jest to Wrzeszcz. Do centrum Gdańska i do Wrzeszcza blisko, pieszo lub tramwajem. Mieszkałem, a może lepiej powiedzieć, byłem, dzięki temu miejscu tak jakoś w przelocie. Zresztą tu właśnie umiejscowione zostały ważne instytucje: Politechnika, gdański szpital miejski, późniejsza Akademia  Medyczna, Opera Bałtycka, niedaleko Wyższa Szkoła Pedagogiczna (dziś budynki Uniwersytetu Gdańskiego).

Tu wreszcie, niedaleko mojego domu, na początku XX wieku wzniesiony został pomnik gdańskiego burmistrza i uczonego, Daniela Gralatha, po wojnie przemianowany na pomnik harcerzy (jako dziecko trzymałem kiedyś przy nim straż, nie pamiętam przy jakiej okazji). Cieszę się, że upamiętniania on znowu imię burmistrza, inicjatora i fundatora Wielkiej Alei Lipowej.

– Historia nie daje jednak o sobie zapomnieć. Rok 1976 przynosi kolejne dramatyczne wydarzenia, tym razem w Radomiu i Ursusie: pobicia, więzienie, utrata pracy przez uczestników protestu. Powstaje Komitet Obrony Robotników, wprawdzie z inicjatywy tylko kilkunastu osób, a przecież jego działania okażą się przełomowe.

– Wydawnictwa bezdebitowe zainicjowane przez KOR oczywiście do nas docierały i były przedmiotem wielu dyskusji, ale  nie mieliśmy kontaktu z ludźmi ze środowiska korowskiego. Dla mnie przełomowym momentem było pojawienie się w publikacjach opozycyjnych nazwiska człowieka z Trójmiasta, Bogdana Borusewicza. Nie znałem go wówczas osobiście, ale świadomość, że oto jest człowiek w naszym mieście, który z otwartą przyłbicą wyraża niezgodę na panujący system, otwierała na myślenie: a może jednak, pomimo bolesnych doświadczeń, uda się coś zmienić? Dzięki pracy zawodowej (najpierw  na Wydziale Nawigacyjnym Wyższej szkoły Morskiej a potem w Instytucie Morskim) miałem możliwość wyjazdów zagranicznych i tym samym poznania krajów, których obywatele cieszą się wolnością.

Z czasem rośnie środowisko gdańskiej opozycji. Moi młodsi koledzy z gdańskiej „Jedynki” w 1978 roku  tworzą  Ruch Młodej Polski. Okazało się, że  w jego działania zaangażowany był syn mojego bezpośredniego przełożonego w Instytucie Morskim Maciej Grzywaczewski. Zainicjowane przez RMP uroczyste obchody świąt narodowych (3 maja, 11 listopada), a także bolesnej rocznicy grudniowej gromadzą coraz więcej uczestników i wywołują represje komunistycznej władzy. Uczestniczyłem w tych zgromadzeniach pod pomnikiem Jana III Sobieskiego i przy bramie nr 2 ówczesnej Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Ta moja aktywność została przerwana wyjazdem do Londynu na stypendium British Council. Kiedy udało mi się przejść wszystkie procedury i pozdawać wymagane egzaminy, zostałem wezwany na rozmowę przez tzw. „opiekuna” Instytutu Morskiego z ramienia SB. Od  niego miało zależeć, czy wyjadę na to stypendium czy też nie. A więc nie miały znaczenia ani moja wiedza, ani znajomość języka, tylko decyzja jakiegoś esbeka.

Wyjechałem  jednak bez jakichkolwiek zobowiązań. Ten pobyt był dla mnie bardzo ważny, miał z pewnością znaczenie, kiedy po latach podejmowano decyzję o skierowaniu mnie na stanowisko konsula generalnego właśnie w Londynie.

– Ze stypendium wróciłeś krótko przed Sierpniem…

– Tak. Kiedy wybuchł strajk, towarzyszyłem mu, jak wielu mieszkańców Gdańska całym sercem. Kiedy tylko miałem czas, wystawałem pod stoczniową bramą w oczekiwaniu na najnowsze wieści. 16 sierpnia 1980 roku urodziła się nasza córka Magda, musiałem więc dzielić czas między kliniką położniczą, stocznią i instytutem. Kiedy moją żona Dorota wróciła do domu po porodzie, mimo nie najlepszego jej samopoczucia, udaliśmy się wspólnie pod stoczniową bramę, bo byliśmy przekonani, że oto na naszych oczach dzieje się historia. W samym Instytucie Morskim toczyły się dyskusje: wysłać delegację do stoczni czy też nie. Muszę tu wspomnieć, że większość kadry kierowniczej była partyjna.

Kiedy już powołano NSZZ „Solidarność” trzeba było zdecydować, czy zakładamy związek w instytucie. Na zwołanym zebraniu wszystkich pracowników zostałem wybrany przewodniczącym Komisji Zakładowej „Solidarności”.

– Dlaczego wysunięto Twoją kandydaturę?

– To był splot okoliczności. Naprawdę nie chcę podkreślać jakichkolwiek szczególnych zasług. Zresztą pierwszą zgłoszoną osobą był prawnik, Włodzimierz Misiewicz, który później zapisał bardzo piękną kartę w działalności związkowej. Był już jednak wtedy związany z rodzącymi się strukturami regionalnymi, więc odmówił. Kiedy wysunięto moją kandydaturę, uważałem, że nie mogę odmówić, choćby z poczucia przyzwoitości. Istniała obawa, że związek w instytucie w ogóle może nie powstać. Wprawdzie nie bałem się ryzyka, nie bałem się też przegranej, ale właściwie wtedy nie bardzo wiedziałem, co w ówczesnej sytuacji oznaczałaby przegrana. Do związku zapisali się niemal wszyscy pracownicy. Dziś uważam to „tak”, wypowiedziane na tamtym zebraniu, za bardzo ważne w moim życiu.

W gabinecie prezydenta Gdańska, lipiec 1990

– Wierzyłeś wtedy, że otwiera się droga do dalszych zmian poszerzających obszar wolności w Polsce?

– Jestem zwolennikiem pracy organicznej. Uważałem, że powinniśmy przede wszystkim zrozumieć, co oznacza niezależny związek, ja sam nie miałem pojęcia o przepisach dotyczących prawa pracy. Pilnie uczęszczałem na wykłady dotyczące tych kwestii prowadzone przez Lecha Kaczyńskiego w siedzibie „Solidarności” w Hotelu Morskim. Wierzyłem, że każdy kolejny miesiąc działania związku pracuje na rzecz zmian, przede wszystkim w sferze społecznej świadomości.

– W „Solidarności” dość szybko postępowała radykalizacja, owocująca opozycją wobec tonującego stanowiska Lecha Wałęsy. Ten podział na „Wałęsiaków” i „Gwiazdozbiór” (zwolenników Andrzeja Gwiazdy) zarysował się szczególnie wyraźnie po kryzysie marcowym w 1981roku.

– W moim środowisku byliśmy absolutnie przekonani o słuszności stanowiska  Lecha Wałęsy. W czasie I Krajowego Zjazdu bardzo obawialiśmy się zwycięstwa któregoś z radykałów. Nasze gdańskie bolesne doświadczenia pozwalały rozumieć zagrożenia, jakie niesie zderzenie z władzą dysponującą posłusznym aparatem przemocy. Dla mnie słowo „Gdańsk” oznaczało już nie tylko nazwę mojego miasta, symbolizowało jakąś szczególną społeczną energię pozwalającą szukać pozytywnych rozwiązań. I tego gdańskiego ognia trzeba było strzec. Byłem przekonany i wtedy, i później – kiedy pracowałem w kancelarii prezydenta Wałęsy, że  jest on jedyną osobą, która może doprowadzić nas tak daleko, po prostu do wolności. Nie umniejszam, oczywiście, zasług wielu innych osób i społecznego zaangażowania, szczególnie w latach stanu wojennego.

Stan wojenny to była lekcja działania obywatelskiego. Powstawały komisje charytatywne przy parafiach niosące pomoc internowanym, ich rodzinom i w ogóle potrzebującym. Zaangażowałem się w działania inicjowane przez księdza Eugeniusza Dutkiewicza, pallotyna z kaplicy rektorskiej, potem parafii Matki Boskiej Częstochowskiej położonej w pobliżu Akademii Medycznej. Tu docierały kontenery z lekami i sprzętem medycznym z Zachodu. Tu odbywały się spotkania  z artystami, pisarzami, ludźmi znanymi z niezależnego myślenia i działania, przychodziły tłumy.

Spotkanie z Lechem Wałęsą po jego powrocie z internowania przyciągnęło tyle osób, że sam Wałęsa z trudem zdołał się przedostać do kościoła. Gościliśmy, między innymi, Lecha Bądkowskiego, określanego przez SB jako „niekwestionowany przywódca elementów antysocjalistycznych na Wybrzeżu”, Tadeusza Mazowieckiego, Andrzeja Wielowieyskiego, Józefę Hennelową, Halinę Mikołajską i wiele innych osób cieszących się społecznym autorytetem. Tu narodziła się idea opieki hospicyjnej (późniejsze Hospicjum Pallotinum). Potem powstała „centralna” komisja charytatywna przy kościele św. Brygidy w Gdańsku, skupiająca wszystkie nici obywatelskiego działania. Zostałem do niej delegowany przez nasze środowisko. Współpracowałem tam z Piotrem Nowina-Konopką, Stefanem Gomowskim, poznałem znanego obrońcę, adwokata Jacka Taylora.

– Jednocześnie na ulicach Gdańska dochodziło do protestów, manifestacji ostro pacyfikowanych przez oddziały ZOMO w pełnym rynsztunku.

– Działania pozytywistyczne nie wykluczały bardziej wyrazistych form protestu. Uczestniczyłem we wszystkich manifestacjach. Pamiętam wielotysięczny tłum ciągnący 1 maja 1982 roku moją ukochaną aleją Zwycięstwa. Na widok kontrpochodu działacze partyjni ledwo zdążyli uciec z trybuny ustawionej przy operze. To podbudowywało, dawało poczucie wspólnoty i siły. Trzeba było też pomagać osobom ukrywającym się. Przez jakiś czas w naszym domku letniskowym w Krzesznej przechowywaliśmy Darka Kobzdeja.

– Druga połowa lat osiemdziesiątych to spadek entuzjazmu, pojawia się uczucie znużenia, apatii. Czy rok 1987 i przyjazd Jana Pawła II do Gdańska wpłynął na zmianę nastrojów?

– To było wydarzenie przełamujące apatię. Zapisałem się do  grupy porządkowej Semper Fidelis. Dbaliśmy o porządek w czasie największego spotkania z papieżem na gdańskiej Zaspie. Entuzjazm był nieprawdopodobny. Było też niepowtarzalne poczucie wspólnoty i jedności. Czy jeszcze kiedyś przeżyję coś podobnego? W czasie spotkania z chorymi w Bazylice Mariackiej  Papież wyraził zdecydowane poparcie dla powstałego ruchu hospicyjnego.

W ogóle lata stanu wojennego i następne, przez niektórych opisywane jako czas „czarnej dziury”, były dla mojego środowiska czasem twórczego działania. Jego wynikiem było między innymi zakończone powodzeniem ponowne zarejestrowanie Klubu Inteligencji Katolickiej. Poznałem wiele interesujących osób, także tych z młodszej generacji, które szukały ujścia dla swojej aktywności. Później dane mi było współpracować z nimi w gdańskim samorządzie, jak np. z Tomkiem Bedyńskim, Tomkiem Posadzkim i Pawłem Adamowiczem.

Po zwycięskich, choć tylko częściowo wolnych wyborach (4 czerwca 1989) otworzyły się możliwości swobodnego społecznego działania. Wtedy właśnie Bogdan Lis, który został wybrany senatorem, zaproponował mi objęcie stanowiska dyrektora gdańskiego biura poselsko-senatorskiego Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego. I tak zostałem pierwszym urzędnikiem nowej władzy w Gdańsku. To było ciekawe doświadczenie. W Warszawie mieliśmy już rząd z Tadeuszem Mazowieckim jako premierem, sejm kontraktowy i senat w 99 procentach solidarnościowy, a tu w Gdańsku władze lokalne całkowicie z poprzedniego systemu.

– No właśnie, w styczniu 1990 roku PZPR zwinęła sztandary, a w Gdańsku rezydował wojewoda z pezetpeerowskiego nadania i wciąż jakoś funkcjonował budynek Komitetu Wojewódzkiego PZPR, w którym znajdowały się przecież dokumenty dotyczące dziesięcioleci działania partii. Docierały informacje o ich niszczeniu.

– Sprawę wzięli w swoje ręce młodzi opozycjoniści z Federacji Młodzieży Walczącej. Bardzo obawiałem się jakichkolwiek starć, które w ówczesnej sytuacji mogły doprowadzić do załamania postępujących przemian. Stacjonowały przecież nadal w Polsce wojska radzieckie (wycofane ostatecznie w 1993 roku za prezydentury Lecha Wałęsy). Podjąłem negocjacje, które doprowadziły do decyzji o przejęciu pieczy nad budynkiem Komitetu Wojewódzkiego przez ówczesnego prezydenta Gdańska w obecności przedstawicieli OKP. Dokumenty miały być zabezpieczone  i przekazane do Archiwum Akt Nowych. Niestety, zostaliśmy oszukani. Ta jedna noc przed umówionym na następny dzień przejęciem została wykorzystana na zniszczenie lub wywiezienie wielu dokumentów. Dziś myślę, że była to cena bezkrwawej rewolucji, którą trzeba było zapłacić, ale wtedy byłem bardzo wzburzony.

– Ważnym krokiem na drodze przemian było przywrócenie samorządu terytorialnego zlikwidowanego w 1950 roku. Opracowana została ordynacja wyborcza. Premier Mazowiecki wyznaczył termin pierwszych wyborów do rad miast i gmin na 27 maja 1990 roku.

– Powołaliśmy sekretariat ds. wyborów samorządowych. Przeznaczyliśmy na ten cel jeden pokój w naszym biurze OKP przy ulicy Dyrekcyjnej. Inicjatorem działania na rzecz samorządów w naszym województwie był poseł Krzysztof Dowgiałło. Delegatem pełnomocnika rządu ds. reformy samorządowej w województwie gdańskim została Małgorzata Gładysz. Objeździliśmy właściwie wszystkie gminy, miasta i miasteczka w województwie. To były niezwykłe, często wielogodzinne, czasami bardzo burzliwe, spotkania. Zdarzało się, że trzeba było budzić społeczną aktywność. Były też sytuacje, kiedy powołany w terenie Komitet Obywatelski przepoczwarzał się i przejmowali go ludzie o  pezetpeerowskiej proweniencji. Wtedy wołano nas na ratunek.

Pamiętam dramatyczne spotkanie na Helu, gdzie pojechaliśmy z Krzysztofem Dowgiałło, Bogdanem Lisem i Lechem Kaczyńskim. Półwysep był  przecież zmilitaryzowany i nagle komandorzy, przywykli do posłuchu, usłyszeli od miejscowej społeczności, która zorganizowała się w komitet wyborczy: wynocha z Helu! Był to czas prawdziwej rewolucji, na szczęście bezkrwawej.

– Z czasem od roli organizatora przeszedłeś do roli bezpośredniego uczestnika kampanii wyborczej. Zdecydowałeś się kandydować do Rady Miasta Gdańska, a potem na prezydenta, wybieranego według obowiązującej wtedy ordynacji przez radnych, nie w wyborach bezpośrednich.

– Otrzymałem chyba największą liczbę głosów spośród wybranych radnych (choć warto przypomnieć, że frekwencja w skali województwa wyniosła jedynie 47 i pół procenta , co skłaniało do pokory). Pierwsze posiedzenie było bardzo uroczyste, odbywało się w Sali Białej Ratusza Głównego Miasta. Poprzedzone zostało mszą w Bazylice Mariackiej celebrowaną przez biskupa Tadeusza Gocłowskiego, człowieka ogromnych zasług dla odrodzenia demokracji w Polsce. W tym pierwszym posiedzeniu uczestniczyli zaproszeni burmistrzowie i przewodniczący rad miast bałtyckich. To było sygnałem otwarcia Gdańska i powrotu do rodziny miast demokratycznych. Z całym przekonaniem kandydowałem na stanowisko przewodniczącego rady.

Przegrałem z Franciszkiem Jamrozem. Po kilku tygodniach odbyły się wybory prezydenta miasta. Zgłoszonych było kilka osób, wśród nich były prezydent, Jerzy Pasiński. Nikt nie uzyskał wymaganej liczby głosów. Po tygodniu miała się odbyć się kolejna tura. Koledzy radni, szczególnie Tomek Bedyński, Maciej Gromadzki, Tadeusz Gleinert i inni namawiali mnie do kandydowania, zbierali podpisy z poparciem. Moim kontrkandydatem był niedawno wybrany przewodniczący Rady. Tym razem on przegrał, a ja zostałem prezydentem.

W gabinecie Lecha Wałęsy, wrzesień 1990

– Dlaczego się zdecydowałeś? Jaki był Twój pomysł na prezydenturę?

– Za radą ks. Eugeniusza Dutkiewicza wybrałem sobie motto mojej prezydentury. Było nim zdanie z pierwszego listu św. Pawła do Koryntian: „Wszystko niech służy zbudowaniu”. Tak właśnie chciałem działać. Chciałem konkretnych rezultatów mojego zarządzania miastem. Nie oddawałem się żadnej działalności politycznej (nie było zresztą partii politycznych), jedynie  działalności administracyjnej.

– Co to wtedy znaczyło, być prezydentem Gdańska?

– To było niejako apogeum mojej gdańskiej tożsamości.Wszystkie dotychczasowe doświadczenia zawodowe i społeczne, kontakty z różnymi środowiskami skumulowały się w tym wyzwaniu. Kiedy usiadłem za pięknym gdańskim biurkiem w gabinecie prezydenta, zdałem sobie sprawę z ogromu odpowiedzialności, którą na siebie wziąłem. Otworzyłem szuflady. Wszystkie były puste. Pomyślałem, że jest przecież zespół ludzi, także i tu, w urzędzie, których wiedzę i doświadczenie trzeba wykorzystać, by zapełnić te szuflady projektami. Początkowo pracownicy przyglądali mi się z zaskoczeniem i chyba obawą. Generalnie nie zgodziłem się na szeroką weryfikację proponowaną przez radnych; wymiana kadr nie była radykalna. Był to jednak wciąż czas rewolucji, nie było partii politycznych i systemu podziału stanowisk. Udało mi się przekonać radnych, by wyrazili zgodę na mój autorski zarząd. Trzeba było przejąć  przede wszystkim kluczowe wydziały: prawny i kadr. Uwagę nowego zarządu przyciągnęła urzędniczka wydziału lokalowego, która zabarykadowała się w swoim pokoju. Jak się okazało, chodziło o sprawy korupcyjne. Trzeba było się z tym uporać.

Dziś, po ponad dwudziestu pięciu latach, niektórzy z powołanych przeze mnie  kierowników wydziałów nadal z powodzeniem sprawują swoje funkcje. Szybko nastąpiło jednak dość bolesne zderzenie moich idealistycznych zamierzeń, służących budowaniu, z możliwościami i politycznymi uwarunkowaniami.

Zderzyłem się, oczywiście, z niemożnością spełnienia oczekiwań wielu mieszkańców, którzy niejednokrotnie latami oczekiwali na załatwienie  żywotnych spraw i teraz mieli nadzieję na natychmiastowe rozwiązanie problemów. Niejednokrotnie wspierali ich radni zabiegający o społeczne poparcie, a nieliczący się z możliwościami.To było zmaganie się z czasem i przepisami prawnymi, niedostosowanymi jeszcze do nowej formacji samorządowej.

Z podobnymi problemami borykali się chyba wszyscy nowo wybrani prezydenci. Staraliśmy się sobie wzajemnie pomagać. Nasza trójka z Trójmiasta (Franciszka Cegielska, Henryk Ledóchowski i ja; z towarzyszącymi członkami zarządów miast) spotykała się regularnie co miesiąc, najczęściej w Sopocie. Dyskusje były zażarte, wzajemnie się edukowaliśmy. Trochę się dziwię, obserwując wciąż trwające spory wokół aglomeracji trójmiejskiej. Dla nas wtedy ta aglomeracja istniała, przynajmniej w naszych sercach.

– Jak odnajdywałeś się w natłoku spraw codziennych, administracyjnych?  Czy nie zagubiłeś tej duchowej więzi z miastem, o budowaniu której wspominałeś?

– Myślę, że pierwsza uchwała nowo wybranej Rada Miasta, której byłem inicjatorem, dotycząca gotowości współpracy z miastami bałtyckimi od Petersburga po Bremę, wyrażała poczucie dumy z mojego, znowu wolnego, samorządnego miasta. Kilka miesięcy później zaowocowało to włączeniem mnie i prezydenta Szczecina do składu delegacji premiera Mazowieckiego uczestniczącej we wrześniu 1990 roku w historycznej konferencji państw bałtyckich  w Ronneby w Szwecji.

Spotkałem się z ogromną atencją przedstawicieli państw bałtyckich odnoszącą się bezpośrednio do mnie jako przedstawiciela  miasta, które zainicjowało przemiany w Europie Środkowej. Dawało to niezwykłe poczucie dumy, ugruntowywało gdańską tożsamość. Wciąż istniał ZSRR, a Litwa, Łotwa i Estonia odzyskały niepodległość kilka miesięcy później.

– Po roku urzędowania złożyłeś jednak rezygnację.

– Było to wynikiem ówczesnego systemu wyboru prezydentów miast przez rady, które niejednokrotnie stawały się miejscem ścierania się różnych interesów. Wystarczy przyjrzeć się innym miastom. Gdynia należy do wyjątków. W wielu prezydenci wybrani w 1990 roku nie przetrwali pełnej  kadencji. Natomiast po zmianie ordynacji i wyborach bezpośrednich bardzo wielu rządzi do dziś, przez kilka kadencji.

Pierwszego dnia mojej prezydentury postanowiłem, że po roku poddam się weryfikacji rady. Wspominałem już o pewnych populistycznych działaniach niektórych radnych. Poza tym w składzie rady pojawił się podział odzwierciedlający polityczne różnice, które zarysowały się na szczeblu krajowym przed wyborami prezydenckimi (zwolennicy Mazowieckiego versus zwolennicy Wałęsy). W tak podzielonej radzie nie miałem potrzebnego poparcia. Sądzę, że i wtedy, i dziś warto byłoby odpolitycznić strukturę samorządową, choćby korzystając z wzorów skandynawskich i anglosaskich.

Ze Stefanem Soboniewskim, ks. prałatem Zdzisławem Peszkowskim oraz prezydentem Ryszardem Kaczorowskim, Londyn 1997

– Na ile Twoje gdańskie doświadczenia przydawały się w pracy za granicą, na placówkach dyplomatycznych: w Wielkiej Brytanii, w Szwecji?

– Przede wszystkim nie pojawiłbym się w kancelarii Lecha Wałęsy, gdybym nie należał do gdańskiej grupy wspierającej prezydenta.

– Nazywanej w Warszawie gdańskim desantem.

– Tak. To był pierwszy etap mojej późniejszej działalności zawodowej. Z pewnością, gdybym nie miał gdańskiego rodowodu, nie byłbym tak przyjmowany i słuchany w Londynie jako konsul generalny (1996-1998) także przez ostatnich przedstawicieli emigracyjnej generacji, którzy tam, na obczyźnie, stworzyli polskie państwo alternatywne, zachowujące ciągłość Rzeczypospolitej Polskiej. Nie zostałbym w 1998 roku szefem nowo utworzonego sekretariatu Rady Państw Morza Bałtyckiego z siedzibą w Sztokholmie, gdybym wcześniej nie był prezydentem Gdańska.

– Świat doceniał osiągnięcia gdańskiego Sierpnia 80’.

– Doceniał przemiany polityczne, które były owocem Sierpnia, ale myślę, że także tę zrodzoną wtedy międzyludzką, solidarność. Chciałbym podkreślić sprawę dla mnie najważniejszą, wynikającą z moich doświadczeń, a mianowicie kwestię przekraczania partyjnych granic, wynikającą z nasiąknięcia atmosferą gdańskiej solidarności lat osiemdziesiątych.

Kiedy pracowałem w banku, którym zarządzał Jan Krzysztof Bielecki, a prezydentem Warszawy był Lech Kaczyński, zdarzało mi się uczestniczyć w towarzyskich spotkaniach obu panów. A przecież reprezentowali rywalizujące ze sobą partie. Więcej, zdarzało się to także, kiedy Lech Kaczyński objął urząd prezydenta kraju. Inicjatorką tych spotkań przeważnie była Maria Kaczyńska, którą zresztą znałem od bardzo dawna, kiedy oboje pracowaliśmy w Instytucie Morskim w Gdańsku.

Czy dziś takie spotkania byłyby możliwe?

 

Czerwiec 2017