PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Kim był Lech Bądkowski?

Kim był Lech Bądkowski?
Bardzo poruszającym wydarzeniem strajku w stoczni w 1980 roku był moment wejścia do sali BHP delegacji gdańskich pisarzy na czele z Lechem Bądkowskim. Uchwalili rezolucję popierającą stoczniowców i przyszli to osobiście oświadczyć strajkującym.
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
W Gdyni, rok 1947
W Gdyni, rok 1947
Fot. Archiwum rodzinne Sławiny Kosmulskiej

W moich prowadzonych na bieżąco notatkach zapisałam: „sala zachowuje się tak entuzjastycznie, jakby pobłogosławił ją Mickiewicz i Słowacki. Wybucha nieopisany entuzjazm, wszyscy powstają z miejsc, biją pisarzom brawo, śpiewają »sto lat«. Potem nagle »Jeszcze Polska nie zginęła«. Minęła apatia i strach, ludzie są podniesieni na duchu. Ucieszony Lech Wałęsa wyczuwa wagę tego momentu. Proponuje Lechowi Bądkowskiemu wejście do Komitetu Strajkowego. Bądkowski zgadza się, bez wahania zostaje w stoczni”.

Było to w pierwszych dniach strajku, już po odrzuceniu przez stoczniowców podwyżki, obiecanej im na otarcie łez, gdy władze grały na zwłokę, nie chciały podjąć rozmów i obowiązywała blokada informacyjna.

Kto był wewnątrz stoczni, ten pamięta, że nastroje falowały, lecz strajk z dnia na dzień rósł w siłę. Wtedy jednak dominowało jeszcze uczucie osamotnienia.

 

Strajkowiec

To, że na czele delegacji stał Lech Bądkowski, wydaje się oczywiste. Cała jego droga życiowa prowadziła go do tego momentu.

W symbolicznej opowieści „Legenda o pustelniku” jej bohater mówi: „Zbierałem siły, rozgrzewałem serce (...) chciałem ich wyprowadzić z domu niewoli”. W całej twórczości pisarskiej Bądkowskiego przewija się stale motyw przywódcy.

Jego rola w strajku stała się bardzo znacząca, zostaje rzecznikiem prasowym Komitetu Strajkowego. Jako pisarz i doświadczony dziennikarz, biegle władający językiem angielskim, przyczynił się w zasadniczy sposób do wyjaśnienia istoty robotniczego protestu i sytuacji w Polsce dziennikarzom zagranicznym. Bierze udział w rokowaniach z rządem i jest jednym z sygnatariuszy porozumienia gdańskiego.

Jego zrównoważony sposób bycia, pragmatyzm i instynkt polityczny dobrze współgrały z postawy Wałęsy. Wspierał go, tych dwu ludzi – elektryk i intelektualista – rozumiało się wyjątkowo dobrze. Choć różniły ich styl i charakter.

Bądkowski prezentował się w sali BHP raczej anachronicznie. Na tle fufajek, rozciągniętych swetrów, bluz i koszul, ubrany starannie, zapięty na ostatni guzik. Wśród ogólnego rozgorączkowania opanowany i konkretny. Próbował powściągać dyskutantów nazbyt histerycznych, ograniczać wystąpienia rozwlekłe i nie na temat, wprowadzać dyscyplinę obrad. To budziło wówczas sprzeciw i niechęć, które rozładowywał z humorem i wyczuciem chwili trybun ludowy Lech Wałęsa.

 

Kanciasty Pomorzanin

Z miejsca urodzenia i filozofii życia był Pomorzaninem. W 1941 roku w artykule opublikowanym w Szkocji sam pisał o Pomorzanach tak: „Cechą wybijającą się na pierwszy plan jest upór ze swoimi dodatnimi i ujemnymi stronami. Upór ten jest rodzaju nieco kanciastego, jak zresztą cała powierzchowność pomorska. (...) Jemu w wysokim stopniu należy przypisać względną skuteczność obrony poczucia i oblicza narodowego”.

I dalej: „Bufonada i górnolotna frazeologia nie przemawiają do ich wyobraźni ani przekonania. (...) Przekonany do pracy, podejmuje się jej z zapałem, a nawet entuzjazmem i potrafi złożyć niejedną ofiarę dla dobrego jej wykonania. Wymaga wówczas od drugich, aby tak samo traktowali przyjęte na siebie obowiązki i dopilnowuje tego”.

Po zakończeniu strajku i zarejestrowaniu „Solidarności” takie cechy mogły się przydać. Usiłuje wpływać na bieg wydarzeń, zwłaszcza na pracę źle zorganizowanego i chaotycznie działającego Zarządu Regionu. Opracowuje schemat organizacyjny, przedstawia swoje propozycje dotyczące doboru kadr i innych ówczesnych problemów Związku. Wręcza to na piśmie Lechowi Wałęsie.

Przewodniczący „Solidarności” wsadził je do kieszeni. Dobrych rad zrealizować nie mógł, a może je zlekceważył. Choć szanował Bądkowskiego i nie zmieniło się to nawet wtedy, gdy ten jako jedyny z kilkunastu współautorów książki pt. „Wałęsa”, wydanej w 1981 roku przez Wydawnictwo Morskie, nie podzielał bezkrytycznego entuzjazmu wokół jego postaci i przedstawił otwarcie analizę zalet, ale i wad przyszłego prezydenta Polski.

Zetknęłam się z Bądkowskim osobi­ście dopiero w drugiej połowie 1981 ro­ku. Zaproponował mi pracę w tworzo­nym przez siebie czasopiśmie. Odszedł już od bezpośredniej działalności związ­kowej i redagował „Samorządność”, na­przód jako autonomiczną rubrykę w „Dzienniku Bałtyckim”, którą prze­kształcał właśnie w tygodnik. Włożył w to wiele energii. Musiał pokonać nie tylko opór władzy, ale i podejrzliwość niektórych działaczy „Solidarności”, któ­rym wydawał się nie dość rewolucyjnym redaktorem naczelnym. Zdążył wydać trzy numery. Trzeci z datą 13 grudnia, wycofywano z kiosków i niszczono. Wśród pomieszczonych tam tekstów kilka było poświęconych działalności KOR-u. Było to świetnie zapowiadające się czasopi­smo. Wsparli je swoimi utworami między innymi znani pisarze – Woroszylski, Bocheński, Herbert.

W zdelegalizowanej już redakcji ze­braliśmy się na drugi dzień po wybuchu stanu wojennego, rozważając rozmaite hipotetyczne warianty minionych wyda­rzeń, rozpamiętując co by było, gdyby było. Jeden Bądkowski był spokojny, cał­kowicie przekonany, że to już długo nie potrwa, że tym razem system komuni­styczny pęknie. Nie przypuszczaliśmy, że on sam tego nie doczeka. Już w stoczni był ciężko chory, o czym nikt z zespołu re­dakcyjnego nie wiedział.

 

Odwaga

Moim pragnieniem jest zrobić film do­kumentalny o Lechu Bądkowskim. Jest postacią barwną i dramatyczną. Jego ży­cie urywa się w niewłaściwym momencie. Wiele jego idei wyprzedziło swój czas. [W 2005 roku został zrealizowany film pt. „Kryptonim Inspirator” w reżyserii Henryki Dobosz, wyprodukowany przez firmę Promedia prowadzoną przez Marię Mrozińską – przyp. red.].

Powinien się w nim może znaleźć także ten nieprzyjemny incydent, który wyda­rzył się na którymś z burzliwych posie­dzeń Zarządu Regionu. Tematu dyskusji, niestety nie pamiętam. Bądkowski bronił, jak zazwyczaj, umiarkowanej linii Wałęsy. Młody działacz związkowy, dwudziestola­tek, rzuca mu w twarz: pan jest tchórzem.

Reakcja Bądkowskiego jest nietypowa i zdumiewająca: wzrusza ramionami. Nie mówi, że w wieku tego chłopca jako świe­żo upieczony podchorąży dowodził pluto­nem w bitwie nad Bzurą, ma krzyż Virtuti Militari za Narwik, że był wyszkolonym do zadań specjalnych komandosem, „ci­chociemnym”. Nie powołuje się też na za­dające kłam obraźliwemu pomówieniu fakty ze swojej powojennej biografii. Nig­dy tego na forum „Solidarności” nie robił. Zastanawiałam się dlaczego. Może uważał, że to jest w złym guście? Albo zastanawiał się jeszcze raz na tym, czym jest odwaga? I czy jej dowodem jest brak wyobraźni?

W tomie autobiograficznych opowiadań „Bitwa trwa” pisze, że los zetknął go z wielo­ma odważnymi ludźmi i z różnymi rodzajami odwagi. Jest tu piękna opowieść o ćwiczeniach w skokach ze spadochronem. Jeden z oficerów, podporucznik, miał tak silny bio­logiczny lęk przed skokiem, że za każdym razem kazał kolegom wypychać się z samo­lotu na siłę, kopniakiem. Nie chciał jednak zrezygnować. Tego właśnie oficera uważał Bądkowski za najdzielniejszego człowieka, jakiego spotkał na wojnie. Zginął on potem śmiercią bohaterską. Bał się, lecz skakał.

A może pewne doświadczenia pokole­niowe są trudno przekazywalne?

Urodził się w 1920 roku. Był czternaście lat młodszy od Jerzego Giedroycia i sześć od Nowaka-Jeziorańskiego, dwa lata starszy od Władysława Bartoszewskiego i cztery od Herberta. Międzywojenna formacja, chora na Polskę. Ci, dla których odwaga i wierność „była to po prostu kwestia smaku”. Po woj­nie białe kruki. Przeszli ciężki egzamin. Bądkowski na pierwszej linii frontu. Jako żoł­nierz kampanii wrześniowej i polskich sił zbrojnych na Zachodzie, we Francji, Norwe­gii, Szkocji, w Brygadzie Strzelców Podhalańskich i marynarce wojennej na okrętach brytyjskich. W bitwie o Narwik wyróżnił się brawurą. Groził mu sąd wojenny za odmowę wykonania rozkazu dowódcy, który kazał mu resztki kompanii wycofać. Został jednak do­ceniony jego refleks i trafność decyzji, które uratowały żołnierzy. Otrzymał za to odzna­czenie, z rąk samego generała Sikorskiego.

Los mu sprzyjał. Ocalał, gdy jeden z dwu samolotów ze skoczkami spadochro­nowymi, które wystartowały z bazy cicho­ciemnych w Bari we Włoszech, został ze­strzelony. Był w drugim samolocie. Zrzut miał się odbyć w okolicach Warszawy. Je­mu powierzono ściśle tajną misję dostar­czenia złota i pieniędzy dla władz podziem­nych walczącego powstania, której nie udało się wykonać. Samolot musiał powró­cić do bazy. Pod koniec 1944 roku Bądkow­ski został pilnie odwołany do Londynu.

Posiadał wiele cech charakteru, które go predestynowały do zadań trudnych w sytuacjach beznadziejnych.

 

Kondycja długodystansowca

Istnieją poszlaki, że mógł współpraco­wać w pierwszych latach po wojnie z wy­wiadem brytyjskim. Ale nie ma na to do­wodów. To nie byłoby chyba zgodne z jego prostolinijną naturą. Raczej starał się włą­czyć w nową rzeczywistość.

Wrócił do kraju w 1946 roku z Wielkiej Brytanii pierwszym transportem. Nie chciał pozostać na emigracji. Wspominał do końca życia defiladę zwycięz­ców w Londynie jako jedno ze swoich największych upokorzeń. Miał prowadzić oddział. Od­mówił, gdy się okazało, że Polacy muszą iść bez broni. Wiarołomstwa aliantom nie wybaczył.

Może też zachęcił go do powrotu przy­kład Ksawerego Pruszyńskiego, znakomite­go reportera i pisarza, z którym się zaprzy­jaźnił. Pruszyński sympatyzował z socjali­zmem. Zginął wkrótce w Niemczech w wy­padku samochodowym w nie do końca wyja­śnionych okolicznościach.

Tadeusz Bolduan, publicysta, uczeń Lecha Bądkowskiego, jego bliski współpracownik w lansowaniu spraw pomorskich i przyjaciel, twierdzi, że Bądkowski się łudził. Nie przypuszczał, że pole manewru będzie tak wąskie. Zachowały się zdjęcia z tych pierwszych lat: wygląda na człowieka pełnego entuzja­zmu. Przebojowy, pewny siebie. Rozsiewa męski czar: paraduje w beatt-dressie i ko­mandoskiej kurtce.

Mieszka w Gdyni. Studiuje ekonomię i prawo. Jest zakochany i żeni się z Zofią Janiszewską, dziewczyną z ziemiańskiego dworu na Wileńszczyźnie. Ale nie rozpacza tak bardzo jak ona po utracie polskich ziem wschodnich, fascynuje go Gdańsk, żyje myślą o integracji Pomorza z Polską.

Ma własne, związane z tym koncepcje poli­tyczne, przedstawił je w broszurze „Pomor­ska myśl polityczna” i innych artykułach opu­blikowanych podczas wojny w Anglii, gdzie był jednym z liderów Związku Pomorskiego.

Okładka wydanej w Londynie w 1945 roku broszury Lecha Bądkowskiego
Okładka wydanej w Londynie w 1945 roku broszury Lecha Bądkowskiego
Fot. zbiory „Millenium Media”

Władze nie wiedzą, co o nim myśleć, jest uważnie obserwowany. Może też być sprzymierzeńcem w lansowaniu obowiązującej teraz wizji Polski Piastowskiej. Prawdopodobnie – ale jest to tylko moje przypuszczenie – tworzy to nad nim przez jakiś czas parasol ochronny. Oddaje się z pasją dziennikarstwu, wal­czy między innymi o Słowińców.

Czy marzył o karierze politycznej? Chy­ba tak. Polityka była jego żywiołem od najmłodszych lat, czego świadectwem są listy do ojca z czasów podchorążówki w Grudziądzu, analizuje tam bardzo dojrzale ówcze­sną sytuację w odrodzonej Polsce. Ma zmysł Historii i interesują go jej mechani­zmy, tajemnica oraz wplątany w nie dramat ludzkiego losu. Dał temu wyraz w literatu­rze, w świetnych szkicach historycznych w tomie „Odwrócona kotwica” i w powie­ściach z zakrojonego na sześć tomów cyklu poświęconego średniowiecznemu Pomorzu, postaciom jego wybitnych władców Święto­pełka i Mściwoja, stawiających opór nara­stającej potędze Zakonu Krzyżackiego. Jak każdy Pomorzanin jest uczulony na „problem niemiecki”.

Ma również dar skupiania wokół siebie ludzi dla celów, które przed nimi stawia i jest konsekwentny. Zbigniew Szymański, pisarz, który znał Bądkowskiego od lat czterdziestych, mówi z przekonaniem: gdyby Lech teraz żył, po­winien zostać premierem. I byłby premierem żelaznym. Jednak rezygnuje z tej drogi bez wahań. Jeśli nawet miał złudzenia, to się ich pozbył. Nigdy nie zapisał się do partii. Wyznaczył sobie ostrą granicę kompromisu.

W1953 roku został usunięty z „Dziennika Bałtyckiego” za niewłaściwą postawę ide­ową. W podobny sposób stracił pracę w „Ry­baku Morskim”. W 1957 roku musiał odejść z „Ziemi i Morza” za artykuł, w którym po­wątpiewał w trwałość przemian Październi­ka i krytykował Gomułkę. Postanawia utrzymywać się wyłącznie z literatury.

Na intelektualistów i artystów również czy­ha wiele pokus. Ten mechanizm chyba najtraf­niej opisał potem Adam Zagajewski w eseju „Zdrada” z tomu „Dwa miasta”: bo przecież wokół toczy się względnie normalne codzienne życie, ze wszystkimi ludzkimi sprawami i aspiracjami i „śpiewają słowiki”. Poeci posyłają wiersze o Stalinie na konkurs. Nie tylko ci, którym ktoś kazał. I niekoniecznie ze strachu.

Bądkowski popełnił socrealistyczną po­wieść „Kuter na strądzie”, którą sam uważał za utwór słaby. Poza tym głównie zarabia na życie, pisząc baśnie i sztuki dla dzieci, na posadzie w teatrze „Miniatura”. Pracował tam do 1959 roku.

W latach 1956-1958 napisał powieść „Huśtawka”. Jest to portret redakcji gdań­skiej gazety codziennej w okresie stalinow­skim. Akcja kończy się w przeddzień Paź­dziernika podczas tragicznych wydarzeń w Poznaniu. Na jej publikację nie zdecydo­wało się żadne wydawnictwo przez dwadzie­ścia sześć lat. Ukazała się kilka dni przed śmiercią autora.

Od marca 1968 roku przez kilka lat obo­wiązywał zakaz publikowania, zakaz druko­wania jego tekstów w gazetach. Powodem był protest, który wystosował razem z Różą Ostrowską i Franciszkiem Fenikowskim, przeciwko nagonce na kolegów pochodzenia żydowskiego. Listy do komitetów partii, organów pań­stwowych, organizacji i redakcji pisał jed­nak nadal, w różnych sprawach. Była to je­go „metoda wychowawcza”, wychodził z za­łożenia, że wszędzie są ludzie przyzwoici i dawał im szansę. Poza tym miał pomorskie nawyki z tradycji zaboru pruskiego, zakła­dającej, że należy wykorzystywać prawo i każdą wolną przestrzeń, choćby to były wolności pozorne.

W 1976 roku napisał list do władz partyj­nych i państwowych, protestując przeciwko zmianom w konstytucji i wprowadzeniu arty­kułu o przyjaźni ze Związkiem Radzieckim. Był już wówczas w Gdańsku instytucją i autorytetem. Nie wstąpił jednak do KOR-u, choć Bogdan Borusewicz mu to propono­wał. Myślę, że nie docenił wówczas tej ini­cjatywy ani taktyki. To – być może – stało się powodem podejrzliwości wobec niego młodszych działaczy opozycyjnych o prowe­niencji KOR-owskiej i marginalizowania ro­li Bądkowskiego w „Solidarności”.

Współpracował stale z „Bratniakiem”, wydawanym w drugim obiegu organem Ruchu Młodej Polski, ugrupowania o rodowodzie endeckim. Nie identyfikuje się całkowicie z tym programem, ale Aleksander Hall, Ar­kadiusz Rybicki i inni z tej formacji uważają go za swego nauczyciela.

Po Strajku założył Klub Myśli Politycznej im. Konstytucji 3 Maja. Stawiali w nim pierwsze kroki znani dziś politycy różnych szczebli, między innymi Donald Tusk.

Napisał kilkanaście książek. Z ich lektury można się dowiedzieć o nim więcej niż to, co się utrwaliło w opinii obiegowej. Bohater literacki Bądkowskiego nie jest człowiekiem ze spiżu, ma dylematy moralne i chwile bezsilności, zadaje sobie pytania, na które nie zna dobrych odpowiedzi, jest to po­stać tragiczna, którą los umieścił w potrzasku.

 

Ideolog w kaszubskim krawacie

Jeszcze jedna scena filmowa, tym razem zabawna. Moje pierwsze zetknięcie z tą pozytywistyczno-romantyczną postacią: 1975 lub 1976 rok, Klub Dziennikarza w Gdańsku, w Domu Prasy przy Targu Drzewnym. Przy jednym ze stolików, samotnie, starszy pan ostrzyżony na jeża, w eleganckim garniturze, od którego jaskrawo odbijał wesoły kaszubski krawat z wyhaftowanym tulipanem.

Dopiero podjęłam pracę w „Głosie Wybrzeża”, jeszcze nie znałam specyfiki lokalnej. Wyjaśniono mi, że jest głównym ideologiem Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Krawat to znak rozpoznawczy, demonstracja, nosi go jak Tyrmand bikiniarskie skarpetki. I że komitet wojewódzki partii musi się tutaj liczyć z lobby kaszubskim. Liczy się i trochę boi.

Program ruchu kaszubsko-pomorskiego, opracowany przez Bądkowskiego, wywiedzio­ny z jego młodzieńczych przemyśleń, po ko­rektach i modyfikacjach, był koncepcją samorządzenia się społeczeństwa, budzenia postaw obywatelskich i inicjatywy małych społeczno­ści, pracy od podstaw. Nie wyglądało to cał­kiem niewinnie. Do 1956 roku nie ma żadnych możliwości, ale po Październiku udało się dla niego stworzyć strukturą organizacyjną.

Pierwszy zjazd, na którym urodziło się Zrzeszenie, odbył się w Wielu, pod czujnym okiem przedstawicieli centralnych organów partii wysokiego szczebla i funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Furmanki, ciągną­ce ze wszystkich stron Pomorza, jak na od­pust i kilka tysięcy Kaszubów, którzy wzięli udział w zjeździe, przeraziło władze. Odtąd ich stosunek do Zrzeszenia będzie polegał na poluźnianiu i przykręcaniu śruby.

Lech Bądkowski wręcza dyplomy na konkursie „Ludowe talenty”, po prawej Józef Borzyszkowski; Łączyńska Huta, 1972
Lech Bądkowski wręcza dyplomy na konkursie „Ludowe talenty”, po prawej Józef Borzyszkowski; Łączyńska Huta, 1972
Fot. Alfons Klejna / www.badkowski.pl

Marzeniem Bądkowskiego było uczynić Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie ruchem masowym. To się nie powiodło. Zdaniem Bolduana, współtwórcy tego, jednak dość niezwykłego jak na tamte czasy, fenomenu społecznego, nie dało się też wykształcić wystarczająco silnej organizacji kadrowej, mi­mo że wyszło z niej wielu dzisiejszych posłów, wójtów, starostów i nauczycieli. –Uda­ło się nam – mówi – jedynie stworzyć wrażenie, że tak jest, nabrać władze. Było to w naj­większym stopniu zasługą Leszka, jego for­matu, horyzontów intelektualnych i osobi­stej charyzmy, talentów przywódczych i benedyktyńskiej pracowitości. To była w grun­cie rzeczy nie tak duża grupa ludzi.

Zrzeszenie było specyficzną strukturą poziomą, skupiającą zarówno bezpartyjnych jak partyjnych. I otwartą. W jej orbicie znalazło się wielu nie-Kaszubów i nie-Pomorzan, zwłaszcza ze środowisk naukowych i arty­stycznych. Najwięcej osiągnięto w dziedzinie kultu­ry: awans języka kaszubskiego i literatury. Podjęto prace badawcze. Ukazały się setki książek. Wyjaśniono nieporozumienia wokół spraw okupacyjnych, wynikające z braku wiedzy o tutejszych uwarunkowaniach hi­storycznych. Program samorządności pozostaje zada­niem aktualnym. Do zrealizowania dla tych, którzy mieli więcej szczęścia niż Bądkowski, i którzy dziś zdają egzamin dojrzałości z pa­triotyzmu, gdy jego postać idzie w zapo­mnienie.

***

Oglądam bardzo ekspresyjną i nowocze­śnie zrobioną wystawę „Drogi do wolności” w Stoczni Gdańskiej. W obecności paru mło­dych osób, które też ją zwiedzają. Na komputerze kserokopia dokumentu z materiałów SB, swoista notka biograficz­na: „Lech Bądkowski – niekwestionowany przywódca elementów antysocjalistycznych w środowisku pisarskim i dziennikarskim”. Śmieją się z egzotycznej zaprzeszłej sty­listyki. O bohaterze notki nic nie wiedzą: – A kim był naprawdę?

Zastanawiam się, co im powiedzieć. Przypomina mi się pogrzeb Bądkowskie­go, zimny lutowy dzień 1984 roku w przygnębiającej atmosferze stanu wojennego. I tysiące ludzi, milczący, skupiony tłum. Przy trumnie sztandary: kaszubsko-pomorski, „Solidarności”, flaga narodowa, Lech Wałę­sa, Bronisław Geremek, wielu innych. Także przyjaciele pisarze, wśród nich Zbigniew Herbert.

I wiersz Herberta „Raport z oblężonego miasta”:

„Cmentarze rosną maleje liczba obrońców

ale obrona trwa i będzie trwała do końca

i jeśli miasto padnie i ocaleje jeden

on będzie niósł Miasto w sobie po drogach wygnania

on będzie Miasto”.

Lech Bądkowski był tym, który niósł Mia­sto. Przez prawie czterdzieści pięć lat.

 

Henryka Dobosz

 

Pierwodruk: „30 Dni” 1/2004

 

 

LECH BĄDKOWSKI urodził się 24 stycznia 1920 roku w Toruniu w rodzinie urzędnika miejskiego Kazimierza i Zofii z d. Faustman. Miał starsze rodzeństwo, siostrę Aleksandrę i brata Tadeusza. W1938 roku ukończył gimnazjum klasyczne im. M. Kopernika w rodzinnym Toruniu, a później przez rok był elewem Szkoły Podchorążych Piechoty w Brodnicy.

Uczestniczył w kampanii wrześniowej. Udało mu się uniknąć niewoli i w styczniu 1940 roku przedostał się przez Węgry do Francji. Tam wstąpił do Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, z którą uczestniczył w kampanii norweskiej (między innymi pod Narwikiem). Do Francji wrócił na koniec kampanii francuskiej. Potem przedostał się do Anglii, gdzie wstąpił do Polskiej Marynarki Wojennej. Został odznaczony Srebrnym Krzyżem Virtuti Militari. Odbył przeszkolenie spadochronowe i został wcielony do jednostki desantowej. Mimo dwukrotnego lotu nad Polską, ze względu na okoliczności, nie można było dokonać zrzutu. W 1945 roku został członkiem Zarządu Głównego Związku Pomorskiego w Wielkiej Brytanii. W 1946 roku ukończył Studium Języka i Kultury Angielskiej na uniwersytecie Cambridge. 20 maja tego roku został zdemobilizowany, a 1 czerwca powrócił do kraju pierwszym transportem, którym wracali żołnierze Marynarki Wojennej.

Zamieszkał w Gdyni, a od 1951 roku w Gdańsku. Odbył studia w Wyższej Szkole Handlu Morskiego w Sopocie (1949) i na Wydziale Prawa Uniwersytetu Łódzkiego (1951).

Do roku 1953 pracował w redakcji „Dziennika Bałtyckiego” jako kierownik działu gospodarczo-morskiego. W tym samym roku podjął pracę w tygodniku „Rybak Morski”, ale został zwolniony z przyczyn politycznych bez prawa wykonywania zawodu dziennikarskiego. Od 1954 roku był kierownikiem literackim w teatrze „Miniatura” w Gdańsku. W 1956 roku został zastępcą redaktora naczelnego tygodnika „Ziemia i Morze”, ale już na początku 1957 roku został zwolniony. Od tego czasu utrzymywał się z prac literackich i publicystycznych.

Od 1979 roku był członkiem polskiego PEN Clubu i członkiem jego ostatniego zarządu przed stanem wojennym. Należał również do Związku Literatów Polskich, w latach 1957-1966 był prezesem Oddziału Gdańskiego i członkiem Zarządu Głównego. W Zarządzie Głównym zasiadał też od grudnia 1980 roku do rozwiązania ZLP.

21 sierpnia 1980 roku przybył do Stoczni Gdańskiej i włączony został w skład Prezydium Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, był jego rzecznikiem prasowym, a także członkiem grupy negocjującej porozumienie gdańskie. Funkcję członka prezydium i rzecznika prasowego pełnił jeszcze przez kilka miesięcy w Międzyzakładowym Komitecie Założycielskim NSZZ „Solidarność” w Gdańsku.

Od września 1980 roku był przewodniczącym kolegium redakcyjnego autonomicznej rubryki „Samorządność” w „Dzienniku Bałtyckim”, a później redaktorem naczelnym tygodnika „Samorządność”, który powstał dzięki jego staraniom.

Był współzałożycielem Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, w którym pełnił wielokrotnie różnorakie funkcje społeczne (był wieloletnim członkiem Zarządu Głównego i jego prezydium). Był najwybitniejszym autorem działań programowych i organizacyjnych tego ruchu. W jego ujęciu regionalizm kaszubski był otwarty na Pomorze i Polskę. Miał oblicze polityczne i samorządne, a ziemie północne miały wyznaczać obywatelski i demokratyczny program państwowy. Małą ojczyznę uważał za wartość szczególną, szkołę samorządności, dyscypliny, pracy organicznej.

Jest autorem około tysiąca artykułów i prawie trzydziestu książek. Publicystykę prasową drukował w wielu pismach, w okresie poprzedzającym stan wojenny głównie w „Samorządności”. „Pomeranii” i „Polityce”. Jest autorem zbiorów szkiców historycznych i politycznych (między innymi „Odwrócona kotwica”, „Kaszubsko-pomorskie drogi”, „Twarzą do przyszłości”), powieści i zbiorów opowiadań (między innymi „Bitwa trwa”, „Wesoło w tropikach” „Oblężenie”, „Młody książę”, „Żołnierze znad Bzury”, „Powtórka”, „Kulminacja”, „Wielkie Jezioro Gorzkie”, „Pieśń o miłosnym wieńcu”, „Huśtawka”). Planował napisanie wielkiej sześciotomowej powieści o XIII-wiecznych książętach pomorskich. Zdążył napisać dwa tomy – „Młody książę” (wydany w 1980 roku) i „Chmury” (ukazały się już po śmierci autora w 1984 roku).

Prócz wspomnianego już Virtuti Militari był odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (w roku 1965). Medalem Stolema (1978), Pieczęcią Świętopełka Wielkiego klasy złotej (1982) i innymi wyróżnieniami.

Zmarł 24 lutego 1984 roku, a 28 lutego odbył się jego pogrzeb na Srebrzysku. W 2001 roku prezydent Paweł Adamowicz ustanowił nagrodę im. Lecha Bądkowskiego, aby honorować i podkreślić udział organizacji pozarządowych w budowaniu społeczeństwa obywatelskiego i rozwiązywaniu lokalnych problemów. W latach dziewięćdziesiątych jednej z ulic na Siedlcach od strony Suchanina nadano jego imię.

 

Pierwodruk: „30 Dni” 1/2004