Iwona Kwiatkowska w ciągu kilku lat stała się w Nowym Porcie postacią kultową. Niewysoka, szczupła, cicha i skromna. Ulicą idzie miejscowy menel, chciałby zmierzać przed siebie prosto jak po sznurku, ale ma z tym trudności, bo rzeczywistość wiruje wokół głowy. Już sam widok pani Iwony sprawia, że menel zaczyna udawać trzeźwego. Prostuje się, jednym ruchem dłoni poprawia wymiętą marynarkę, głowę stara się nieść wyżej - z godnością.
- Dzień dobry - mówi niezbyt wyraźnie, ale bardzo grzecznym tonem.
Mija wejście do restauracji, idzie dalej przed siebie.
- Zna pani tego człowieka?
- Nie mam pojęcia kto to jest - mówi Iwona Kwiatkowska. - Może był kiedyś w mojej restauracji? Zdarza się, co prawda rzadko, że przychodzą do mnie na obiad ludzie, którzy ledwie trzymają się na powierzchni. Zawsze zachowują fason, nawet jeśli nie do końca są trzeźwi. Siedzą przy stole kulturalnie, nigdy nie przeklinają.
Piotr Połoczański, fotograf mieszkający w Nowym Porcie, mówi że szacunek miejscowych do pani Iwony to rzecz pewna. Jak to zmierzyć?
- Nowy Port miał przez całe dekady złą opinię i nadal ją ma, choć niezasłużenie - mówi Połoczański. - Teraz jest o niebo lepiej, w zasadzie to spokojna dzielnica. Ale i tak zdarzają się włamania, akty wandalizmu. Restauracja Iwony jest trochę na uboczu, żadnych krat w oknach, żadnych specjalnych zabezpieczeń. I nic złego się nie zdarzyło przez te lata. Nikt nawet nie wybił szyby kamieniem. Wyraźny znak, że Iwona ma tutaj szacunek.
Wspierali dobrym słowem
Pochodzi z Grudziądza, gdy miała 12 lat rodzice przeprowadzili się z córką do Gdańska. Tata był zawodowym kierowcą, mama - pracowała w przedszkolu, potem prowadziła kiosk Ruchu. Iwona Kwiatkowska mieszka dzisiaj na granicy Oliwy i Przymorza. Nowy Port nie pojawił się w jej życiu nagle. W latach 80. pracowała jako ekspedientka w sklepie Baltony na Wolności. Dziwne to były czasy, ta komuna: za złotówki trudno było coś sensownego kupić, ale za dolary czy niemieckie marki - proszę bardzo. Do tego były specjalne sklepy. Markowe dżinsy, pomarańcze, kosmetyki. Tylko, że było diabelnie drogo, bo polskie pieniądze słabo się miały do tych prawdziwych, zachodnich walut.
- Jednak widzę, że wiele osób tęskni za komuną, bo mimo wszystko lżej się ludziom wtedy żyło - zauważa Iwona Kwiatkowska. - Było biednie, ale jakoś wszystkim starczało od pierwszego do pierwszego. A jeśli nawet nie starczało, to nikt nikogo nie wyrzucał z domu na bruk. Pieniądz nie był miarą wszystkiego. I nie było takiego pędu, tempa życia. Dziś to prawdziwe wariactwo. Mnie komuna krzywdy nie zrobiła, życie było wtedy na pewno lżejsze.
Ten lokal na parterze budynku przy ul. Oliwskiej 65 stał pusty od wielu lat. Wcześniej była w nim słynna restauracja „Perła Bałtyku”. Właściwie należałoby powiedzieć, że portowa mordownia. W tych pomieszczeniach podbite oko to nie było nic nadzwyczajnego - bywało, że lała się krew. Ludzie powiadają, że na górze były pokoiki do wynajęcia na godziny. Panie, które za pieniądze przyjaźniły się z gośćmi lokalu podobno nieraz paradowały po schodach w negliżu.
Iwona pomyślała: a gdyby tak spróbować urządzić tu na nowo restaurację? Nie mordownię, ale porządny lokal, w którym miejscowi mogliby niedrogo zjeść, pobiesiadować.
- Od samego początku mieszkańcy Nowego Portu wspierali nas dobrym słowem - wspomina Kwiatkowska. - Pewnie są zadowoleni, że „Perła Bałtyku” znowu żyje. I że jest tu teraz miło, smacznie i na każdą kieszeń.
Nie miała dużych pieniędzy na urządzenie restauracji.
- Nie ubiegała się pani o środki pomocowe Unii Europejskiej?
- Nigdy. Mam zasadę, że nie wyciągam do nikogo ręki po wsparcie - odpowiada. - Czasem trudno mi związać koniec z końcem, ale przynajmniej nikomu nic nie zawdzięczam. Tylko sobie. Dla mnie to ważne.
Pomieszczenia są dwa: jedno duże z kilkoma stołami, drugie - w głębi - mniejsze, w którym znajduje się bar i wejście do toalety. Jest też oczywiście kuchnia za wahadłowymi drzwiami. Stara „Perła Bałtyku” zajmowała dwa razy więcej miejsca, cały dół budynku - ale kto by dzisiaj zarobił na wynajem takiej powierzchni?
Przeprowadziła jedynie remont pomieszczeń. Drzwi wejściowe i witryny zostały po staremu. Wnętrze wypełniły stare meble i bibeloty. Wszystko kupione za nieduże pieniądze, ale tak zestawione, że powstała całość przyjemna dla oka. Można ulec nawet złudzeniu, że tak to musiało wyglądać dawno, dawno temu. Na ścianach reprodukcja poniemieckiej mapy Nowego Portu, jakieś zdjęcia, obrazy, wiszące zegary, lampowe radia. Do dziś zdarza się, że ktoś wygrzebie na jakimś strychu stary drobiazg i przynosi go do Iwony: - Może pani kupi?
Klimat lokalu dopełnia to, co jest za jego oknami, naprawdę blisko. Środkiem ulicy biegną tory. Co jakiś czas słychać turkot i widać przejeżdżające tramwaje.
Kto tyle w sobie zmieści
Do stolika podchodzi młody kelner, bardzo krótko ostrzyżony. To syn pani Iwony. Do obsługi należy też drugi syn i kolega syna, który jeszcze w dzieciństwie stał się trzecim, przybranym, synem.
Ten krótko ostrzyżony podaje kartę. Cztery stroniczki zadrukowanego szarego papieru. To jednocześnie reklamówka, którą można wziąć sobie na pamiątkę. Na stronie tytułowej jest wizerunek latarni morskiej. „Perła Bałtyku. Restauracja. Kawiarnia. Śniadania. Obiady. Kolacje. Organizacje imprez okolicznościowych. Czynne od...”.
Krótko ostrzyżony jest bardzo grzeczny, chętnie doradzi.
Na śniadanie może być jajecznica z półmiskiem śniadaniowym (cztery połówki pomidora, plasterki ogórka, kilka plastrów sera i szynki) - za 16 zł. W tej samej cenie parówki z podobnym półmiskiem.
Może jakieś przystawki?
- Proszę bardzo - mówi krótko ostrzyżony. Wszystko w cenie 12-15 zł. Może być śledź w śmietanie albo tatar z wołowiny, ewentualnie ser zapiekany z żurawiną.
Zupy w większości za 6 i pół złotego: pieczarkowa, rosół z kluseczkami lub buraczkowa - też z kluseczkami. Za 8 zł może być barszcz z krokietem, a całą dziesiątkę trzeba zapłacić za zupę z klopsami.
Smakosze nie odpuszczą sobie drugiego dania, a w szczególności: pieczeni z karkówki (20 zł), śledzi w śmietanie z ziemniakami w mundurkach (18 zł) i schabowego (18 zł).
Na deser - oczywiście pyszne domowe ciasta.
Ci, którzy mieli okazję jeść placki ziemniaczane pani Iwony (4 sztuki za 12 zł) do dzisiaj są nimi zachwyceni.
- Wszystko bardzo smaczne, wyłącznie ze świeżych składników - podkreśla Barbara Wypustek, pielęgniarka z Nowego Portu, która zajmuje się także malowaniem obrazów.
Sęk w tym, że porcje są naprawdę duże. Po zupie z kluskami dorosły mężczyzna wciśnie już w siebie tylko pół karkówki.
- Radzimy Iwonie, żeby dawała mniejsze porcje, to przynajmniej zacznie zarabiać jakieś sensowne pieniądze - mówi Połoczański. - A ona swoje, bo po pańsku musi wszystkich ugościć. Zupełnie nas nie słucha. Staramy się więc zostawiać napiwki, bo chcemy, by to miejsce trwało.
Belgia, Korea i cała reszta
Ciągnie ją do ludzi z pasją. Literatów, malarzy, fotografów - wszystkich, co mają coś wspólnego ze sztuką. Z tego właśnie powodu „Perła Bałtyku” stała drugim, obok galerii "Łaźnia", ośrodkiem kultury w Nowym Porcie. W dzielnicy nie brakuje artystów - i amatorów, i profesjonalistów. Przychodzą w poniedziałki - zjedzą, coś wypiją, porozmawiają miło. Chce się żyć.
Iwona próbowała prowadzić prywatną galerią sztuki - też przy Oliwskiej, niedaleko „Perły Bałtyku”. Zainteresowanie klientów było minimalne, nie było z czego jej utrzymać. Trzeba było sobie odpuścić.
W „Perle Bałtyku” pani Kwiatkowska organizuje wieczory autorskie.
- Jest na pewno cierpliwa - stwierdza Magdalena Witkiewicz, pisarka zamieszkała w Gdańsku-Matemblewie. - Czytała moje książki i koniecznie chciała mnie ściągnąć do „Perły Bałtyku”. Spotkań autorskich mam sporo, trudno znaleźć wolne terminy. Iwona przez pół roku wierciła mi dziurę w brzuchu. W końcu tam pojechałam i zatkało mnie. Wspaniałe miejsce, wspaniali ludzie. Wieczór autorski był bardzo udany, od tamtego czasu miałam już w Nowym Porcie trzy takie spotkania.
Sąsiedztwo z „Łaźnią” też dobrze służy „Perle Bałtyku”. Bywają tam krajowi i zagraniczni artyści. Przychodzi pora obiadu - gdzie tu można coś zjeść? Oczywiście, że w „Perle Bałtyku”.
- Mam takich Belgów, którzy zawsze tu przychodzą, gdy przyjeżdżają do „Łaźni” - wylicza pani Iwona. - Przez trzy miesiące stołowała się u mnie stypendystka z Korei Południowej. Był i ktoś z Meksyku, goście z większości krajów europejskich. To coś więcej niż relacja konsument-restaurator. Gdy wyjeżdżają z Polski, przychodzą najpierw do mnie się pożegnać. Bywa, że zostawiają jakiś drobiazg na pamiątkę.
- Bo ona taka właśnie jest, że ludzie do niej ciągną - tłumaczy Barbara Wypustek. - Otwarta, życzliwa, uczciwa. Ludzie to wyczuwają i do niej ciągną. Poznałyśmy się w ten sposób, że poszłam do niej zaproponować wystawę mojego malarstwa. Dla dodania sobie odwagi wzięłam koleżankę. Iwona od razu nas przyjaźnie przyjęła. Nie trzeba było jej do niczego namawiać. Wystawa?! Świetnie! Zapraszam!
W „Perle Bałtyku” wieczory autorskie zdarzają regularnie. Wystawy fotografii i malarstwa, czasem są wieczory ze śpiewaniem szant. Przychodzi 50 i więcej osób. Czasem artyści umawiają się tutaj na udzielenie wywiadu - na przykład z Włodzimierzem Raszkiewiczem z Radia Gdańsk.
Iwona Kwiatkowska chętnie uczestniczy w festynach przy latarni morskiej w Nowym Porcie.
- W roku są tam dwie takie imprezy - mówi Marta Polak, właścicielka gdańskiego wydawnictwa Koziorożec, autorka książek dla dzieci. - 1 maja na otwarcie sezonu w latarni morskiej i w połowie sierpnia, z okazji Światowego Dnia Latarni Morskich. Jest mnóstwo atrakcji: występy muzyczne, zwiedzanie holownika, WOPR wozi ludzi szalupą. Po dwieście osób przychodzi na taki festyn. Ludzie się bawią do białego rana, a Iwona ma swoje stoisko, zajmuje się kateringiem. Pracuje w kuchni do późnej nocy.
Restauracja, zamek na piasku
Sława „Perły Bałtyku” rośnie. Głównie za sprawą poczty pantoflowej. Jedni znajomi przyprowadzają innych i tak się to kręci. Ktoś przyjedzie na obiad z odległej dzielnicy Gdańska, albo z Sopotu. Jest dyrygent, który zawsze odwiedza lokal, gdy przyjedzie do Trójmiasta.
Poza Polską „Perła Bałtyku” najbardziej znana jest zapewne w Wietnamie. Magdalena Witkiewicz była tam swego czasu zaproszona na festiwal literatury europejskiej.
- Jako gwiazda - śmieje się autorka.
W Wietnamie wydano dotąd już tłumaczenia trzech książek Witkiewicz. W tym - „Zamek z piasku”, gdzie „Perła Bałtyku” jest miejscem jednej z ważnych scen.
"– Spędzisz ze mną wigilię? – zapytałam Kubę następnego dnia.
– O tym chciałaś porozmawiać? – odpowiedział.
Przyjechał po mnie do pracy. Poszliśmy nad morze. Pospacerowaliśmy trochę, a potem usiedliśmy w naszej ulubionej restauracji w Nowym Porcie, w której czas się zatrzymał. Podobno „Perła Bałtyku” była w tym samym miejscu od lat. Teraz odkryliśmy ją na nowo. Obiady nie miały sobie równych.
Oczywiście jeżeli ktoś szukał domowych obiadów, a nie małego kawałka łososia przykrytego listkiem bazylii w cenie pięćdziesięciu złotych.
Nie lubiliśmy przerostu formy nad treścią. Placek po cygańsku, herbata w dużym kubku były tym, na co mieliśmy największą ochotę.
– To o tym chciałaś porozmawiać? – powtórzył.
– O tym też – powiedziałam.
– O czym jeszcze?
– O życiu? – zapytałam.
– Cały czas rozmawiamy o życiu. Chyba nie mamy przed sobą tajemnic?
– Może…
Siedzieliśmy przy oknie. Za rogiem był bardziej zaciszny kącik. Półka z książkami, stoliczek i dwa fotele.
– Chodź, tam wypijemy herbatę. Tam jest przytulniej.
Siedzieliśmy w kąciku i niemalże parzyliśmy sobie usta gorącą herbatą."