W latach 50., 60., 70. i 80. XX wieku Polacy uciekający na Zachód, łapali się różnych, często desperackich, sposobów: znana jest historia z 1985 roku, gdy dwóch braci ukryło się pod podwoziem TiR-a, którym na promie wyjechali ze Świnoujścia do Szwecji. Maciej Dejczer nakręcił potem wzruszający film o tej ucieczce.
W Gdańsku trwa akurat wystawa pokazująca, jak Polacy uciekli na duńską wyspę Bornholm. Jedni kajakiem, choć lepiej było oczywiście kutrem, inni zaś wyskakiwali przy duńskim brzegu ze statków pasażerskich. Kilku utonęło po drodze! Pewnemu pilotowi udało się porwać myśliwiec MIG i mimo desperackiego pościgu przez lotnictwo Armii Czerwonej, Polak wylądował bezpiecznie na Bornholmie - stał się bohaterem zachodniego świata.
Wiemy w Polsce, co znaczy uciekać przed reżimem. Wiemy, co znaczy być tak zdesperowanym, żeby wsiąść w kajak i płynąć przez Bałtyk do Danii! Naprawdę nie trzeba nam pewnych rzeczy tłumaczyć.
Dlatego też widok zdesperowanych ludzi, którzy w ucieczce przed wojną wsiadają do pontonów i płyną Morzem Śródziemnym, ryzykując życiem, do brzegów włoskich czy greckich wysp nie powinien nas dziwić. Powinien raczej przypominać, co sami przeszliśmy.
Powinniśmy sobie też przypomnieć, że Duńczycy, Szwedzi, Niemcy, Francuzi i Amerykanie przyjmowali nas, nie jak jakichś cholernych komunistów, jakichś czerwonych agentów, tylko jako ludzi uciekających od reżimowego zniewolenia do wolności.
Rok w próżni
Na Zachodzie przyjmują polskich imigrantów zarobkowych do dziś. W Londynie czy Manchesterze usłyszymy język polski w co drugim Starbucksie czy Costa Coffee, ale też w bankach City Of London. Nasi rodacy jadą tam pracować i oczekują dobrego traktowania. Jeśli angielscy nacjonaliści piszą o naszych rodakach “Polish Vermin” - polskie robactwo - jesteśmy słusznie oburzeni.
Teraz my też już wiemy, jak to jest przyjmować imigrantów. W trójmiejskich Biedronkach i Lidlach słyszymy pracownice i pracowników mówiących z wyraźnym wschodnim akcentem. Są z Ukrainy, Białorusi, Rosji, Mołdawii. Szukają tu lepszego życia, tak jak my szukamy go w Anglii, Irlandii, Niemczech, Skandynawii.
Są tu budowlańcy, są kucharze, są kierowcy, opiekunki do dzieci i sprzątaczki. Są też inżynierowie i lekarze. Wszystko dlatego, że w Polsce brakuje rąk do pracy, a demografia nie pomaga. W rezultacie na wolne miejsca pracy przyjechało już 15-20 tysięcy pracowników ze Wschodu.
Wciąż jednak Gdańsk musi się tłumaczyć polskim nacjonalistom i wyjaśniać, że to nie gdański samorząd wysyła do Ukraińców czy Białorusinów zaproszenia, nie gdański ratusz wystawia im wizy, nie Gdańsk kupuje im bilety lotnicze. Te decyzje zapadają gdzie indziej.
Gdańsk musi się też tłumaczyć, że jeśli ci ludzie już tu u nas są, to trzeba im choć trochę ułatwić życie. Po ludzku pomóc.
A nie mają wcale łatwo. Ich życie nie jest usłane jakimiś specjalnymi "gdańskimi różami". Najwięcej problemów jest, naturalnie, z załatwieniem pozwolenia na legalny pobyt (gdy kończy się pierwszy okres) i zezwolenia na legalną pracę. Na jeden i drugi dokument Ukraińcy czekają miesiącami: dziewięć miesięcy, rok, półtora roku! Chcą tu być legalnie, a nie działać w szarej strefie; chcą czuć się bezpiecznie, a nie żyć w strachu o siebie i rodziny.
Ukraińcy, z którymi rozmawiałem opowiadali: jeśli w domu mają pogrzeb brata czy matki - boją się wyjechać, bo już nie zostaną wpuszczeni do Polski. Boją się jechać na wakacje, bo bez ważnych dokumentów już nie wrócą. Kierowcy nie mogą jeździć na Ukrainę po dodatkowych robotników, bo nie wjadą z powrotem do Polski! Podobnie z pozwoleniami na pracę: ile można czekać w zawieszeniu, bać się pojawienia policji, straży granicznej, deportacji?
Imigranci często powtarzają, że problem jest prozaiczny: w Oddziale ds. Cudzoziemców Pomorskiego Urzędu Wojewódzkiego jest po prostu za mało pracowników. - Te panie są miłe i pomocne, ale co zrobić, jeśli na stole leży 500 podań i one nie nadążają - mówi Stanisława Vuler z Kazachstanu, która prowadzi w Gdańsku firmę budowlaną.
W Polsce czuję się w pełni człowiekiem
Są też na szczęście przykłady pozytywne, pokazujące, na czym polega udana integracja. Słyszałem kilka historii kobiet, które mówią, że czują się tu jak w domu i chcą być gdańszczankami, obywatelkami Rzeczpospolitej Polskiej.
Czeczenka Khedi Alieva: - Jestem tu trzy i pół roku i czuję się gdańszczanką. Wiadomo, że w Czeczenii jest inny stosunek do kobiet niż w Polsce. Jest przemoc. A tu mogę pisać, co chcę, prowadzić pracę naukową, więc w Gdańsku czuję się w pełni człowiekiem. Tu znalazłam wolność.
Ukrainka Natalia Kowaliszyna opowiada o swoim dziecku, które chodzi do trzeciej klasy podstawówki: - Pewnego dnia, na koniec roku szkolnego, syn mi mówi: “mamo, czy znasz to uczucie? Ja czuję, że tu jest mój dom, a do dziadka na Ukrainę jadę już tylko w odwiedziny”.
Stanisława Vuler z Kazachstanu mówi o swojej córce Annie, która chodzi do Gimnazjum nr 8 w Gdańsku: - Ja się bałam, że ona poczuje się tu odrzucona, że powie “mama, zabieraj walizy i jedziemy!”. Ale nie! Ona czuje się w Gdańsku komfortnie! Może czasem tęskni za koleżankami, ale chce tu być, nie zamknęła się w sobie. Ma tu nowe koleżanki i kolegów, nauczyciele są jej przyjaźni. Ja sama też pamiętam do dziś, gdy wysiadłam po raz pierwszy na Dworcu Głównym w Gdańsku i powiedziałam: “Witaj, mój najlepszy przyjacielu!” Sprawdziło się.
Adamowicz: - Polak to nie tylko katolik
Prezydent Gdańska Paweł Adamowicz był w zeszłym roku na przynajmniej dwóch konferencjach dotyczących uchodźców i imigrantów. Jedna odbyła się w Barcelonie, druga w Watykanie. Inni przedstawiciele miasta Gdańska o uchodźcach i imigrantach rozmawiali także w Niemczech, Grecji czy Norwegii.
Dobrze, że tam byliśmy. Choćby po to, żeby pokazać, że Gdańsk jest wciąż częścią Europy i problemy Europy, w tym Grecji i Włoch, są po części naszymi problemami. Dobrze, że Gdańsk mówi "obecny" na salach, gdzie są przedstawiciele Paryża, Londynu, Bremy i Barcelony. Wyobraźmy sobie sytuację, w której w tych wszystkich miejscach nie ma nikogo z Polski. Jak by to o nas świadczyło? Czy naprawdę chcemy, na własne życzenie, wypisać się z decydowania o Europie i jej przyszłości?
Prezydent Adamowicz wie, że ma opozycję, nie tylko w postaci PiS czy Kongresu Nowej Prawicy (KNP), ale także zwykłych mieszkańców miasta, którzy wcale nie są przekonani, że chcą w Gdańsku imigrantów czy uchodźców. Jedni się boją terrorystów, inni o konkurencję w pracy. A jednak Adamowicz, wbrew populistom, podejmuje odważne decyzje, często motywując je nauczaniem papieża Franciszka o potrzebie pomocy uchodźcom.
Prezydent zapowiada, że w 2017 roku Gdańsk dalej będzie miastem otwartym: - Niedawne wydarzenia w Ełku pokazały, co znaczy brak reakcji na ksenofobię, uprzedzenia, rasizm, islamofobię. Co znaczy brak pracy z ludźmi, którzy myślą, że inny znaczy zły, że obcy znaczy wróg. Gdańsk dalej ma zamiar być prekursorem w Polsce jeśli chodzi o podejście do imigrantów. Cała Polska będzie się od nas uczyła. Musimy dalej wszyscy uczyć się tej otwartości na inne poglądy, inne wierzenia. Zawsze powtarzałem, że moja babcia z Kresów była prawosławna. Polak to katolik, ale też prawosławny, protestant, ateista, muzułmanin. Musimy odchodzić od stereotypów.
Marta Siciarek z gdańskiego Centrum Wsparcia Imigrantów i Imigrantek (CWII) dodaje: - Nie jest tak, że naszej niechęci do przyjezdnych winien jest tylko obecny rząd. Jesteśmy wciąż narodem zamkniętym, bojącym się obcych. Trzeba pracować nad zmianami postaw wśród ludzi.
Centrum prowadzi kursy języka polskiego dla imigrantów (uczą wolontariusze!), daje przyjezdnym informacje o ich statusie prawnym, o ich prawach, obowiązkach, o sytuacji mieszkaniowej i rynku pracy.
Siciarek mówi, że Polska jeszcze do niedawna była głównie krajem tranzytowym: - Przez lata imigranci chcieli nam wiele dać w zamian za możliwość życia w Polsce, ale my nie korzystaliśmy z tego. Więc wyjeżdżali dalej, na Zachód. Bo żeby rosądnie korzystać z imigrantów, trzeba myśleć! Inne kraje to potrafią. Wiedzą, że tam gdzie jest różnorodnie, tam jest ciekawie, dynamicznie, innowacyjnie. Imigranci to ludzie z potencjałem, z inicjatywą, odważni, potrafiący pokonywać trudności. A u nas wielu imigrantów z dyplomami wyższych uczelni wciąż pracuje poniżej swoich kompetencji. Musimy się nauczyć, jak korzystać z ich potencjału.
Sorry, Aleppo, w Polsce nie pomagamy!
Poza imigrantami ekonomicznymi zostaje wciąż nierozwiązana kwestia uchodźców. Kanały ich przyjęcia, z obozów we Włoszch czy Grecji, są teraz całkowicie zablokowane przez rząd PiS. Liczba siedmiu tysięcy uchodźców, na którą zgodził się rząd Ewy Kopacz, pozostaje teoretycznym rzędem cyfr na papierze. Rząd Beaty Szydło zdaje się poczytywać sobie za honor oraz powód do dumy, że żadna sierota, żadne dziecko, ani rodzina z Aleppo, nie otrzymają w Polsce pomocy.
Czy to jednak znaczy, że Gdańsk nie pomaga?
W zeszłym roku CWII pomogło w przyjęciu w Gdańsku trzech (!) rodzin z ośrodka dla cudzoziemców w miasteczku Grupa pod Grudziądzem: pierwsza to rodzina ormiańska, druga - czeczeńska, trzecia - ukraińska. Z kolei Khedi Alieva, gdańska Czeczenka, w prowadzonym przez siebie domu na Oruni przyjęła kolejnych pięć rodzin z Czeczenii, które wcześniej także mieszkały w ośrodku dla cudoziemców. Wszyscy ci ludzie są w Polsce legalnie, wszyscy przebywają tu w ramach rządowych procedur i dokumentów. Uciekli do Polski przed wojną bądź despotycznymi politykami. Są uchodźcami i taki mają status.
Tak: niektóre z tych rodzin to muzułmanie!
Dodajmy do tego pięć rodzin ukraińskich, które do Gdańska przyjechały w czerwcu z ogarniętego wojną Mariupola, a najpierw mieszkały w ośrodku w Rybakach na Mazurach. Dostały pomoc miasta i Stoczni Gdańskiej na urządzenie się w naszym mieście.
Gdańsk pomógł więc w 2016 roku mniej więcej 13 rodzinom uchodźczym. Można samemu ocenić, czy to dużo czy mało.
Na mały Bornholm uciekło przez lata w sumie około 200 Polaków.